piątek, 13 marca 2015

Rozdział 4

Ku mojemu zdziwieniu nie był to Rocky, tylko Ross.
-Myślałam...
-Że spotkasz się tu z Rocky'm.- uciął mi.
-Dokładnie.
-Ale dostałam tekst i...
-I myślałaś, że Rocky zmienił zdanie.
Znów mi przerywa. Nie lubię tego.
-Tak, Sherlock'u.
-Tak jakby pożyczyłem telefon od brata i...
-I wysłałeś mi wiadomość z jego numeru.
-Brawo.- zaśmiał się.
-Skoro ja już tu jestem i ty też to może masz ochotę na spacer?- zapytał.
-W sumie, czemu nie.

*w tym samym czasie Rocky*

Po umówieniu się z Cat od razu wypożyczyłem samochód. Wpadłem tylko do hotelu, aby odświeżyć się i przebrać. Za piętnaście piąta byłem już z powrotem w samochodzie. Nawet nie macie pojęcia jak ciężko prowadzi się samochód, mając uszkodzoną rękę (zwłaszcza, że moje auto ma manualną skrzynię biegów).
Londyn. Jestem tu drugi raz w życiu. Pierwszy raz byłem tu kilka lat temu z Riker'em i tatą.
To miasto nigdy nie straci swojego uroku i nigdy nie przestanie mnie zachwycać.
Gdy dotarłem na miejsce, zrobiłem tak jak kazała mi Cat: skręciłem w ostatnią uliczkę i podjechałem od tyłu. Podjechałem pod budkę strażnika, która znajdowała się pod wielką, czarną bramą. 
Mężczyzna wychylił się zza budki i zapukał w moją szybę. Kliknąłem przycisk obok kierowcy i otworzyłem okno.
-Witam, kim pan jest?- zapytał.
-Rocky Mark Lynch.- uśmiechnąłem się szeroko. 
-A jest tutaj pan w celu...?
-Przyjechałem spotkać się z panną Catherine.
-Mhm, proszę chwilę poczekać.- cofnął się do wnętrza swojej 'klatki' i zaczął przeglądać kartki.
Nerwowo stukałem palcami o kierownicę.
-Panna Catherine oraz inni mieszkańcy posiadłości nie spodziewają się dziś żadnych gości.- powiedział po chwili.
-Ale ja się z nią dzisiaj umawiałem. Muszę wjechać.
-Nie dostałem żadnej informacji.- uparcie trwał przy swoim.
-No ale...
-Gdyby było inaczej, zostałbym powiadomiony, nie sądzi pan?
-Nie.- burknąłem.
-Czy pan prowadzi ze złamaną ręką?!
-Zwichniętą. I nie ręką, tylko nadgarstkiem.
-To jest w ogóle legalne?!
Wzruszyłem ramionami.
-Nie mogę pana tu wpuścić. Proszę o opuszczenie terenu.
-Pan jest głuchy czy ślepy?!- uniosłem się.
-Proszę. Odjechać. Albo. Wzywam. Policje.- wycedził przez zęby.
-Proszę tylko do niej zadzwonić.- łagodziłem sytuację.
-Jak pan sobie życzy.- posłał mi sztuczny uśmiech i podniósł słuchawkę telefonu.
-Nie wiedziałem, że Anglicy to takie gbury.- powiedziałem pod nosem.
-Że co proszę?!
-Nie nic!
-Co pan powiedział?
-Nie nic!- krzyknąłem.
Mężczyzna tylko westchnął.
-Księżniczka nie odbiera, przykro mi.- odezwał się po chwili.
-Mi też.
-Naprawdę musi pan już opuścić posesje. Do widzenia.
-Do widzenia.- wyjechałem z alejki i zawiedziony skierowałem się drogą do hotelu.

***

Wraz z Rossem szliśmy wzdłuż ulicy.
-Wiesz co,- mówił.- zawsze marzyłem, aby się tu przeprowadzić.
-Serio?- zdziwiłam się.- W Londynie jest nudno.
-A ja tak nie uważam. Macie fajne zabytki i ładne dziewczyny.- zaśmiał się.
-To twój pierwszy raz w Londynie?- zapytałam.
-Tak, moi bracia już wcześniej tu byli, ale ja nie.
-Okay.- rzuciłam krótko.
-Wiesz co, ładna jesteś.- stanął przede mną i odgarnął mi włosy za ucho.
-Em, dzięki. Ty też jesteś ładny... Znaczy przystojny.- poprawiłam się.
Po chwili wybuchliśmy śmiechem.
Nagle zadźwięczał telefon Lynch'a.
-Sorry, powinienem to odebrać.
-Powinieneś...- powiedziałam.- Ale nie musisz...
-W sumie nie muszę.- wyciszył komórkę i wrzucił ją do tylnej kieszeni spodni.
-Kto tak w ogóle dzwonił?- zapytałam.
-Mój starszy brat Riker, ale to pewnie nic ważnego.
-To... Co robimy?
-Hmmm... Idziemy na naleśniki!- chwycił mnie za rękę i pociągnął w stronę restauracji.

***

-Super! Po prostu świetnie!- dramatyzowała Rydel.- Wszystkie zdjęcia, kontakty, 3.000 ulubionych utworów poszło z dymem! Wszystko stracone! 
-Delly, próbowałem dogonić tego kogoś, ale zniknął gdzieś w tym tłumie...- tłumaczył się Ratliff.
-Wiem, Ell. Ale, ale... Ukradli mi telefon.- usiadła na ławce i schowała twarz w dłoniach.
-To tylko telefon, nie martw się.- objął ją ramieniem.
-Ale to nie fair!- tupnęła nogą.
-Bądź dobrej myśli. Chodź, pójdziemy na policję.
-Pfff, to tylko telefon, nie zainteresują się taką sprawą.- prychnęła.
-No sama widzisz!- teatralnie wyrzucił ręce w górę.
-Wiesz o co mi chodzi!- krzyknęła.
-Ja tylko chcę ci pomóc!- wykrzyczał.- Jeśli aż ci to przeszkadza to mogę sobie iść!
-Dobra!
-Dobra!
-Fajnie!
-Fajnie!
-Super!
-Super!- Ellington wyszedł na chodnik i ruszył przed siebie. Po chwili jednak odwrócił się:- Jak coś to się zdzwonimy... Ups! Ktoś tu nie ma telefonu!- powiedział na odchodne.

***

-Słyszałam, że swoje dzieciństwo spędziliście w Littleton, w Colorado.- powiedziałam wkładając sobie do ust kolejny kawałek naleśnika.
-Tak, dokładnie. Mieliśmy cudowne dzieciństwo.
-Naprawdę? Opowiedz mi trochę.
-Serio chcesz o tym słuchać?- zapytał.
-Jasne.- chwyciłam po syrop klonowy.
-Mieliśmy masę zabawnych i dziwnych sytuacji. Pamiętam jak kiedyś moja siostra Rydel chciała uprasować swój strój na występ w szkole tańca, rodziców nie było w domu, więc postanowiła zrobić to sama...
-Przepaliła strój czy coś się zapaliło?- przerwałam mu.
-Nie, nie...
-Oparzyła się?
-Nie, ale o chodzi tu o oparzenie. A więc postanowiła sama uprasować strój. Po wykonanym zadaniu odłożyła żelazko na kuchenne krzesło i poszła zanieść strój do garderoby. W tym samym czasie ja i mój młodszy brat Ryland postanowiliśmy urządzić sobie zabawę w berka. Po naszej ganianinie byłem strasznie zmęczony i spragniony. Poszedłem więc do kuchni po sok. Postanowiłem usiąść na krześle przy stole. Na ślepo siadłem na pierwsze lepsze krzesło. Po dwóch sekundach zorientowałem się, że usiadłem na gorące żelazko. Latałem po domu krzycząc 'Aaa, spodnie mi się palą!'. Do tej pory mam bliznę.
-Auć, współczuję.- próbowałam powstrzymać się od śmiechu.
-A ty miałaś jakieś fajne wspomnienia?
-Nie. Dzieciństwo mi się źle kojarzy.
-Dlaczego?
-Wiesz, moi rodzice się rozwiedli, potem mama zginęła w wypadku, setki dziennikarzy i fotografów napastowała na nas. 
-Strasznie mi przykro.- powiedział pół głosem.
-Mi też. Nieważne.- chciałam zmienić temat.- Opowiedz mi jeszcze jakąś historyjkę z dzieciństwa. 
Z Rossem rozmawiało mi się naprawdę dobrze. Umiał słuchać i nie paplał o sobie jak nakręcony. Poza tym, cały czas prawił mi komplementy. Jest bardzo miły.
Czas strasznie szybko płynął.
-Wiesz co, ja chyba powinnam już się zbierać.-powiedziałam.
-Tak, jasne. Ja z resztą też.- podniósł się z krzesła.- Odprowadzić cię?
-Tak.- uśmiechnęłam się.
Wyszliśmy z kawiarni i skierowaliśmy się do pałacu.
Przez dłuższy fragment drogi szliśmy w ciszy, pogrążeni we własnych myślach.
-Nie przytłacza cię to wszystko?- wypalił z siebie po chwili.- Wiesz ta cała presja, to, że jesteś taka ważna i... I nie umiem dobrać odpowiednich słów, wiesz o co mi chodzi.
-Rozumiem i nie, jeszcze chyba nie przytłacza. Nie miałam takiego momentu, podczas którego zamknęłabym się w pokoju w towarzystwie sterty chusteczek higienicznych i zalewała się łzami. Jeśli życie daje ci cytryny, trzeba z nich zrobić lemoniadę. Zadzierasz wysoko głowę i za wszelką cenę dążysz do celu.
-Za wszelką cenę...- zamyślił się.- Nie sądzisz, że to trochę... Hmmm... Egoistyczne, czy coś?
-Ross, znasz moją sytuację. Trzeba ustawiać innych, żeby to oni przypadkiem nie zaczęli kontrolować ciebie. Chwytaj życie za rogi i nie zwracaj uwagi na innych. Tutaj nie jest tak jak u was. Tu każdy dba tylko o swój tyłek, nie patrzy się na innych.
-Wiesz co,- zaczął.- Wyobrażałem to sobie inaczej...
-To nie jest jakieś zabawne show w telewizji. To brutalna rzeczywistość. Daleko nie zajedziesz na byciu miłym i uczciwym.
-Szczera do bólu.
-Witam w XXI wieku.- westchnęłam.
-Chyba wezmę sobie te rady głęboko do serca.
-I dobrze. To wszystko to tylko jedna, wielka gra, a wszyscy ludzie to oszuści. Każdy coś ukrywa.
-A ty co ukrywasz?- zapytał. 
-Dowiesz się w swoim czasie.- przeczesałam ręką włosy.- A ty?
-Dowiesz się w swoim czasie.- przedrzeźniał mnie.
-Jesteś wredny.- zaśmiałam się.
-Wiem.- wytknął mi język.- Jakie jest twoje motto życiowe?
-Gdyby była to telewizja lub jakiś wywiad wypadałoby powiedzieć 'Nie marnuj żadnej chwili, chwytaj dzień' albo 'Kochaj innych', czy inne takie bzdety. Ja nie mam motta. W życiu dążę do jasno określonego celu. Nie warto patrzeć na innych. Każdy jest inny, popieprzony na swój własny sposób. Każdy garnie tylko dla siebie. Ja nie widzę w tym nic złego. Kochanie samego siebie to romans na całe życie.
Blondyn zamilkł. Zastanawiał się głęboko nad każdym wypowiedzianym przeze mnie słowem.
-Dałaś mi sporo do myślenia.- odezwał się po dłuższej chwili.- Fajne czasem z kimś porozmawiać tak normalnie, a nie przy pakowaniu czy ustalaniu dat następnych koncertów.
-Patrz, już jesteśmy.- powiedziałam.
-O, faktycznie. Dziękuję za miły wieczór.- posłał mi szeroki uśmiech.- I za uświadomienie mi co się naprawdę dzieje na świecie.- zachichotał.
-Ja też dziękuję.
Po chwili chłopak zaczął się do mnie przybliżać. Spojrzałam mu prosto w oczy. Nasze usta dzieliło tylko kilka milimetrów...

***P.O.V. Ellington***

Po mojej 'kłótni' z Rydel nie wróciłem jeszcze do hotelu. Jakoś... Nie mogłem. Chodziłem bez celu po różnych uliczkach i zaułkach. Wybrałem tą mniej znaną, mniej zatłoczoną część miasta. Ludzi prawie w ogóle tu nie ma. Są tylko stare, pojedyncze kamienice, a ulice pokryte są kostką brukową. Mijam w miarę duży plac z ledwo działającą fontanną. Plac jest opustoszony. Jest tylko kilku turystów, którzy robią sobie zdjęcia na tle zaśnieżonego pomnika ang polityk. Na budynkach siedzą czarne wrony, które przez podmuch wiatru gwałtownie poderwały się do lotu. Nagle słyszę ciche rżenie konia i dzwoneczki. Oglądam się za siebie i widzę duże sanie zaprzęgnięte w dwa kare konie.
Źle się czuję przez tę naszą sprzeczkę, ale to nie moja wina, że ukradli jej telefon. Poza tym- to TYLKO telefon. Nie wiem o co jej chodzi. Jak wrócimy do stanów to pójdzie do salonu i kupi sobie drugi. Wchodzisz, płacisz, wychodzisz. Proste.  Skierowałem się w stronę małego, żelaznego mostku. Gdy tylko na niego wszedłem, zobaczyłem Delly opartą o krawędź. Stała i patrzyła się przed siebie. Co chwile pocierała zmarźnięte ręce. Podszedłem do niej i naciągnąłem jej na dłonie moje czarne rękawiczki.
-Uważaj, bo ci ręce odmarzną.- powiedziałem z delikatnym uśmiechem. 
Dziewczyna tylko wzruszyła ramionami.
-Delly, przepraszam. Nie chciałem być dla ciebie niemiły.
-W porządku.- westchnęła.- Też cię przepraszam. To w sumie tylko telefon. Nie powinnam robić z tego tak wielkiej afery.
-W sumie tak...
-Jak wrócimy do US, kupię sobie nowy.
-Wiesz co, znajdziemy ten telefon!- powiedziałem.
-Co? Jak chcesz go znaleźć?- zdziwiła się.- To jak szukanie igły w stogu siana. Londyn nie jest przecież taki mały. Mniejszy od Los Angeles, ale też jest w miarę duży.
-Wiem. Ale możemy na przykład zadzwonić. 
-Nie mamy pewności, że ten ktoś zadzwoni.- powiedziała.
-Wszystko na nie.- wyciągnąłem telefon.- Zobaczysz, znajdziemy go.
Otworzyłem klawiaturę i wystukałem numer Rydel.
-To się nie uda...- marudziła.
-Ciii.- uciszyłem ją.
Po kilku sygnałach ktoś odebrał:
-Halo?


~~~
No nawaliłam z tym rozdziałem. Miał być o wiele wcześniej, ale nie zdążyłam. Nexta postaram dodać szybciej.


Co sądzicie o nowym wyglądzie bloga? ♥




Obserwatorzy

Lydia Land of Grafic