sobota, 14 lutego 2015

Rozdział 3

Mamy godzinę siedemnastą. Po powrocie ze szpitala od razu poszłam do swojego pokoju i padłam na łóżko. To był wyczerpujący dzień. Leżałam i przerzucałam kanały w telewizji. To nudne, to nudne, to już widziałam. Nic nie ma. Odrzuciłam pilot na bok. Przez chwilę wpatrywałam się w kremowy sufit i o niczym nie myślałam. Chwilę potem podniosłam się i usiadłam fortepnianie zbajdującym się w centrum pokoju. Przejechałam dłonią po klawiszach. Zaczęłam grać pierwszy akt Jeziora Łabędziego. Po kilku nutach zaprzestałam. Nigdy nie lubiłam muzyki klasycznej. Jest nudna i beznadzejna. Czy wszyscy jej twórcy byli głusi?
Postanowiłam zagrać You Gotta Be. Piosenka jest bardzo stara, ale lubię ją. 
Zaczęłam sobie podśpiewywać. 
-Listen as your day unfolds, challange what tnę future holds. Try and keep your head up to the sky. Lovers, they may cause your tears, go ahead release you fears. Stand up and be counted. Don't be ashamed to cry. You gotta be, You gotta...
Nagle przerwało mi dosyć donośne pukanie do drzwi. Czego oni ode mnie znowu chcą?! 
Podeszłam do dużych, zdobionych drzwi. Za nimi oczywiście stał Hammilton.
-Co znowu?- zapytałam głęboko wzdychając.
-Chciałbym przedstawić panience jutrzejszy plan dnia.
-Okay, wchodź.- wpuściłam mężczyznę do środka.
-A więc,- przysiadł na kanapie.- O jedenastej konferencja u biskupem.
-Nuda...- ziewnęłam.
-O trzynastej lunch z Edem Milibandem.
-Draaamat.
-O piętnastej rozmowa z lekarzami na temat pacjentów.
-Trzymajcie mnie.- uderzyłam się poduszką w głowę.
-I mam jeszcze jedną wiadomość.- wyjął z pod teczki kopertę.- Przyszedł list od Matthew'a Shand'a.
-Co?!- wyprostowałam się i uśmiechnęłam.
-Proszę.- podał mi świstek.
Otworzyłam kopertę i wyjęłam zawarotość.

'Droga Catherine,
Jak się miewasz, moja droga? Czy wasza mość wiedzie życie w dostatku? 
No dobra, ja nie umiem tak pisac. Nawet nie wiem co mnie napadło na napisanie listu. Mogłem przecież wysłać maila.'
Uśmiechnęłam się do siebie.
'Z tej strony nie kto inny jak twój najlepszy przyjaciel, jakiego kiedykolwiek miałaś- Matt.
Piszę do Ciebie, ponieważ organizuję dla ciebie taką małą surprise. A więc, jedyne co musisz zrobić: wyjdź na balkon swojego pokoju. Teraz!
Otworzyłam wielkie drzwi balkonowe i wyszłam na zewnątrz. Rozejrzałam się dookoła i na dole zobaczyłam roześmianego Matta.
-Czytaj dalej!- krzyknął z dołu.
Przeniosłam wzrok na list i kontynuowałam czytanie.
No dobra, już nie musisz tego czytać. Chodź tu do mnie się przywitać!'
Zaśmiałam się i odrzuciłam list na bok. Wybiegłam z pokoju, przebiegłam przez hall i tylnymi schodami wybiegłam do ogrodu. Podbiegłam pod balkon.
-Matt!-rzuciłam się przyjacielowi na szyję.
-No cześć, kocie.- zachichotał.
-Ja ci dam kota!- trzepnęłam go po głowie.- Wiesz, że nie wolno tak do mnie mówić.- odsunęłam się i skrzyżowałam ręce na piersi.
-Wybacz mi, Wasza Królewska Mość.- ukłonił się.
Zachichotałam.
-Pamiętasz kiedy osatni raz powiedziałeś do mnie 'kot'?- uniosłam brew.
-Tak, to było jakieś siedem lat temu, gdy byłem u ciebie w Dzień św. Jerzego. Wywaliłaś mnie z pałacu. Spałem wtedy na dworze.
-Cóż za księciem jesteś, jeśli nie umiesz sobie w życiu radzić?- wytknęłam mu język.
-Podpunkt a: miałem siedem lat, podpunkt b: cóż za księżniczką jesteś, jeśli masz taki wredny chatakter, co?
Posłałam mu zimne spojrzenie.
-To nie prawda!- tupnęłam nogą.
-No chodź już, dziecko.- zaczął się śmiać.
-Pff.- prychnęłam.
Weszliśmy do pałacu.
-Co tak w ogóle sprowadza cię w moje skromne progi?- zapytałam.
Nie widzeliśmy się prawie rok, chciałem odwiedzić starą znajomą.- objął mnie ramieniem.
Nagle zadźwięczał mój telefon.

OD: ROCKY
TREŚĆ: Może spotkamy się w Green Park za 15 mintut?

Przecież mieliśmy spotkać na kolacje u mnie w domu. Pewnie się rozmyślił.
-Matt, ja musze teraz gdzieś iść. Twój pokój to ten co zawsze. 
-Spoko, kocie.- puścił mi oczko i poszedł schodami na górę.
Wyszłam z pałacu i wyszłam do ogrodu. Było tam naprawdę dużo osób. Wszędzie kręciła się służba i ogrodnicy. Nagle zauważyłam, że moja babcia rozmawia z jakąś dziewczyną. Była ona moją kuzynką. A na imię jej Victoria.
Podeszłam do nich bliżej.
-Dzień dobry.- powiedziałam.
-Witaj, Catherine.- rzekła moja babcia. Właśnie chciałam z tobą pomówić.
-Tak?
-Słuchaj, jest pewna sprawa, przyjechała do nas Victoria.- wskazała na dziewczyne, która promiennie się uśmiechnęła.
Na sam widok jej twarzy robi mi się niedobrze.
-Po co ona tu przyjechała?- powiedziałam półgłosem.
W tej samej chwili podszedł do nas lokaj i podał nam wodę.
Skinęłam głową i wzięłam jedną ze szklanek. Wzięłam duży łyk.
-Victoria się wprowadza do pałacu.
-C-coo?- wyplułam wodę.
Elżbieta się skrzywiła.
-Wiesz, weszły pewne nowe ustawy.
-Aha.- spojrzałam kątem oka na Victorię. Stała kilka metrów dalej i się uśmiechała. Jaka ona jest beznadziejna.
-Według nich po mnie tron przejmie Wiliam, a nasępnie, jego potomek, a następnie... Victoria.
-Że co?!- wrzasnęłam.- Niby jakim prawem.
-Jest po Williamie najstarszym Windsorem.
-Ale przecież to nie fair! Ja mam przejąć tron! Najpierw ten bahor Willa się przede mnie wepchnął, a teraz ona!
-Catherine!- skarciła mnie.
-Co?!
-Wyrażaj się z szacunkiem, nie zapominaj z kim rozmawiasz.- wypuściła głęboko powietrze.- Jeżeli ktoś wyżej postawiony od ciebie zrezygnuje, będziesz miała wolną rękę.
- Zrezygnuje, albo 'przez przypadek' ulegnie wypadkowi.- syknęłam.
-Co powiedziałaś?
-To, że może wypadałoby oprowadzić Victorię po moim pałacu.
-Twoim?- uniosła brwi.
-Naszym.- uśmiechnęłam się sztucznie.
-To miło z twojej strony, że się tym zajmiesz.
-Cała ja. Choć Vic!
Skierowałyśmy się ścieżką, która prowadziła do głębi ogrodu.
-Ale tu pięknie i te zapachy. Ahhh.- pociągnęła nosem.- To takie cudowne.
-Nawet nie wiesz jak bardzo.- burknęłam.
-Wszyscy są tu tacy mili i pomocni, a zwłaszcza pan Hamillton.
Czy ona mówi o MOIM szoferze?! Ja mam go na wyłączność! On spełnia tylko moje zachcianki!
-A poza tym widziałam tu takiego miłego chłopaka.- kontynuowała.- Chyba nazywał się Matthew.
Teraz to mam ochotę przyłożyć jej w tą okropną facjatę.
-O, macie tu fontannę! Podejdźmy bliżej.
-Podejdźmy bliżej.- skrzywiłam się i zaczęłam ją przedrzeźniać.
-Oh, jesteś taka zabawna i urocza.- położyła mi dłoń na ramieniu.
Niech zabiera tą śmierdzącą rękę. Jeszczę się zarażę głupotą.
-Patrz! To nasze samoloty wojskowe tam lecą.- zmyśliłam.
-Gdzie?- zaczęła rozglądać się dookoła.
-Wejdź tutaj.- wskazałam podwyższenie na fontannie.
Dziewczyna posłusznie weszła na stopień i spojrzała w niebo.
W chwili jej nieuwagi, wepchnęłam ją do wody. Przez chwilę napawałam się widokiem Victorii topiącej się w fontannie, a następnie skierowałam się do drugiego wyjścia z ogrodu. Naiwna dziewczynka.

***

Rydel i Ellington mieli dużo wolnego czasu, więc aby go sporzytkować, postanowili wybrać się na zakupy. Ich pierwszym przystankiem było Green Center.
-Czy ta sukienka mnie pogrubia?- zapytała Delly przeglądając się w lustrze w przymierzalni.
-Tak, tak, jasne.- powiedział Ell siedząc znudzony na fotelu, grzebiąc w telefonie.
-Co przepraszam?!- zbulwersowała się.
-Mówiłaś coś?- podniósł głowę znad komórki.
-Nie ważne.- westchnęła. Wzięła sukienkę i ruszyła do kasy. Zapłaciła i wraz z przyjacielem wyszła ze sklepu. -To jaki jest następny punkt programu?- wyjęła telefon.
-Może najpierw pozbądźmy się tych toreb.- powiedział Ell lekko zataczając się od nadmiaru reklamówek.
-A może najpierw... Patrz, znalazłam wycieczkę po Buckhingam Palace!- przesówała palcem po ekranie.- Albo chodźmy na London Eye.
-Albo pozbądźmy się tych ciuchów.- jęczał brunet.
-Mam tu jeszcze muzeum i...
Rydel chciała wymieniać dalej, lecz nagle ktoś wyrwał jej iPhone'a z ręki i uciekł.
Dziewczyna stała oszołomiona.
-Halo! Pomocy! On mi ukradł telefon!- krzyknęła po chwili.
Ratliff upuścił wszystkie torby i pobiegł za złodziejem.

***

Jechałam właśnie taksówką do Green Park.To dziwne, że Rocky zmienił zdanie. Faceci.
Wyjrzałam za okno samochodu. Ulice były dziwnie puste. Zazwyczaj jest tu całkiem duży tłum. Ale w sumie to i lepiej. Jeszcze by mnie ktoś zobaczył. Nienawidzę tych całych spotkań z 'fanami'. Tak mnie kochają i wogóle... Banda frajerów. Ale idealną trzeba grać. Chwila, chwila, idealna to ja już jestem. Może ujmę to inaczej: trzeba udawać przed tymi głupcami miłą i uroczą, albo się od ciebie odwrócą i moja kariera zrujnowana.
Jeszcze do tego wszystkiego musiała przyjechać tu ta cała Victoria. I jeszcze jakby tego było mało... Zamieszka tu! Mam ochotę zepchnąć ją z mostu. Byłby jeden problem z głowy. Tak prędko nie zajmie mojego miejsca. Chyba po moim trupie! Znisze ją. Nie zostawię nawet suchej nitki. Całe szczęście, że odwiedził mnie Matt. Razem wykończymy tę gnidę. Szybciej wyjedzie niż przyjechała. 
Dobrze, spokojnie. Muszę odsunąć od siebie te wszystkie złe myśli. Ta nieudacznica nie będzie psuła mi nastroju. Skupmy się na czymś pozytywnym. Rocky.
Od naszego pierwszego spotkania bardzo go polubiłam. Jest przystojny, uroczy, miły. Jest sławny i bogaty, więc napewno nie popsuje mi wizerunku. Chyba. Paparazzi umieją zrobić coś z niczego. Lepiej uważać.
Nim się obejrzałam, byłam już w na miejscu.
Wypłaciłam taksówkarzowi odpowiednią należność i ruszyłam w wyznaczone miejsce. Przysiadłam na ławce obok pomnika Fernanda Pessoa. Długo nie musiałam czekać. 
-Cat!- usłyszałam jak ktoś wymawia moje imię. 
Odwróciłam się. Ku mojemu zdziwieniu nie był to Rocky, tylko...

~~~

Blokada nadal trzyma i nie chce puścić.
Masakra.
Z góry mowię: nie znam się na Londynie, nie wiem gdzie co dokładnie jest, więc mogą być błędy. Ja się znam na L.A., Londyn to... Nie wiem. :D wiem tylko gdzie jest Buckgingam Palace, London Eye i Trafalgar Square. :D
Rossdział będzie jak napiszę. (Jak wróci wena).
Xoxo


czwartek, 5 lutego 2015

Rozdział 2

*12/15/14, wtorek, godzina 12:00*

Wracałam wraz z Hamilltonem ze spotkania. Od wczoraj jestem w bardzo dobrym humorze. 
Siedziałam i wyglądałam przez okno. Moją chwilę spokoju przerwał mi nie kto inny niż Hamillton.
-Coś wielkiego się szykuje... Aczkolwiek nadanie imienia atomowej łodzi podwodnej. Przekazałem pałacowi, że pani się tym zajmie.- powiedział wchodząc do pomieszczenia.
-To przekaż pałacowi, że tego nie zrobię. Chciałabym trochę odpocząć, spędzić czas z rodziną.
-Ale...
-Nie ma żadnego 'ale'.
-W pani sytuacji łódź byłaby sensowna.- powiedział cicho.
-co masz na myśli Hamillton? Czy ty coś sugerujesz?
-Ja? Nie śmiałbym.
-Ale serio, łódź podwodna? Ja wolałabym pracować z ludźmi.
-Z ludźmi powiadasz... Nie chcę pani urazić, ale niektórzy mają sceptyczne nastawienie. A poza tym panienka jest taka młoda, a łódź to perspektywa na przyszłość.
-Chyba nie rozumiem...
-Pierwszy krok: nadanie inienia łodzi, krok dziesiąty przejecie tronu.
-Chciałabym. Ale Hamillton, łódź? Serio, ja wolę pomagać ludziom! Poza tym w kolejce przede mną jest jeszcze William i jego bachor.
-Jak już to bachor... Znaczy chciałem powiedzieć dziecko.- ożywił się.
-Dobra,nie ważne, skończmy  ten temat.

***

-Chłopcy! Proszę, uspokójcie się.- mówiła Stormie do synów, którzy postanowili rozegrać sobie rundkę football'u w hotelowym pokoju.
-Chwila! Zaraz kończymy!- krzyknął Ellington.
-Dawaj do mnie!- krzyknął Ross.- Już prawie jestem!
-Mam ją!- Riker zaczął biec w stronę kanapy.- Cztery metry, dwa metry... I Przyłożenie!
-O nie! Domagam się rewanżu!- oburzył się najmłodszy.
-No to dawaj!
-Rik, podaj! Przechwycę ją!- rzucił Rocky.
Gdy tylko przejął piłkę, pobiegł przed siebie. Niestety potknął się i wylądował na podłodze.
-Rocky!- krzyknęła Rydel.- Wszystko jest okay.- podbiegła do bruneta.
-Rocky! Przyjacielu! Żyjesz?!- panikował Ratliff.
-Tak, ale...- gdy próbował się podnieść, syknął z bólu.- trochę boli mnie ręka.
-Dzieci, mówiłam wam żebyście się uspokoili. Ile wy macie lat?- Stormie zmarszczyła brwi.- Pokaż.- skierowała do syna.
Jego ręka była cała czerwona i lekko spuchnięta.
-Jedziemy do lekarza.- postanowiła.
-Jadę z wami.- powiedział Riker.
-Ja też.- wtrącił Ross.
-Też chcę.- odezwała się Delly.
-Kochani, wszyscy nie zmieścimy się do auta. Poza tym ktoś musi tu zostać.- powiedziała dorosła pomagając wstać Rocky'emu.
-Ewentualnie ja mogę zostać...- odrzekł najstarszy z rodzeństwa.
-Ja jadę i koniec.- uparł się Ell.
-Ja też mogę zostać.- westchnęła Dells.
-Jeszcze jacyś chętni żeby zostać? Nie? W takim razie jedzie oczywiście Rocky i Ellington, ja i...
-Ja prowadzę!- Ross chwycił szybko kurtkę, kluczyki i wybiegł z pokoju.

*około godziny później*

-Tak jak myślałem. Pan Lynch ma zwichnięty nadgarstek.- stwierdził lekarz patrząc na zdjęcie rentgenowskie. 
-Ale będę mógł dalej grać?- zapytał brunet masując opatrzoną już rękę.
-Tak, oczywiście...- kontynuował lekarz.
-Jest!
-Ale nie teraz.
-C-co?- podniósł się gwałtownie.
-Ma pan uszkodzony nadgarstek. Nie chcemy, żeby było jeszcze gorzej, prawda?
-Ale my jesteśmy w trasie!- krzyknął.- Niby jak zespół ma kontynuować trasę bez gitarzysty?!
-Rocky, spokojnie.- powiedziała Stormie.
-Jak mam być spokojny?! Wszystkie koncerty są zabukowane, wszystko jest gotowe, a my tak nagle przerwiemy w samym środku?!- wykrzyknął- Kiedy mogę z powrotem grać?
-Za jakieś dwa, trzy...
-Dni?
-Tygodnie.
-Co?!- pisnęli równocześnie Rocky i Ell.
Ross siedział w kącie na krześle i nic nie mówił.
-Ja już nic nie mogę zrobić.- odezwał się lekarz.- A teraz, przepraszam, ale muszę już iść. Pacjenci czekają.
Rocky bez słowa wybiegł na korytarz. Ross pobiegł za nim.
-R-Rocky, poczekaj.- zatrzymał brata.
-Co?!- odparł z wyrzutem.
-Przepraszam cię.
-Ty? Niby za co?
-To ja zaproponowałem football. Gdyby nie ja, nic by ci się nie stało.
-Przecież to nie przez ciebie, nie obwiniaj się, Młody. Poza tym, zawsze graliśmy w domu i nigdy nic się nie stało. - uniósł delikatnie kąciki ust.
-Może skoczę po mamę i Ellingtona, i pójdziemy się czegoś napić?
-Spoko.


***

Po chwili Hamilton znów się odezwał:
-Wasza Wysokość, dzwonili przed chwilą z Royal Brompton Hospital.
-Tak. Stan pani dziadka się... Pogorszył.- westchnął.
-Jak to 'pogorszył'?- zmarszczyłam brwi.
-Potrzebują Panienki w szpitalu.
-Ale, że teraz?
-Tak, natychmiast.
-Pemberly!- krzyknęłam do kierowcy limuzyny.- Jedź do szpitala. Szybko!
-Już się robi.- mężczyzna gwałtownie zakręcił i ruszyliśmy do szpitala.

*kwadrans później*

Wbiegłam pospiesznie to szpitala. Biegłam prosto korytarzem mijając tłumy ludzi. Nidy nie lubiłam szpitali. Te białe kolory ścian, ludzie w tych beznadziejnych strojach. Eh, niedobrze mi.
Wbiegłam szybko po schodach na drugie piętro.
-Przepraszam, gdzie jest odział intensywnej terapii?- zapytałam pielęgniarkę o kruczoczarnych włosach.
-Trzecie piętro, drugie drzwi po lewej.- uśmiechnęła się.
-Aha.- powiedziałam i pobiegłam we wskazane miejsce.
Jest! Odział intensywnej terapii, sala 307.
Chciałam wejść, ale drogę zastawił mi dr. zero kultury.
Rany.
-Witam, doktor Harris.- przedstawił się.- Miło panią widzieć.
No pewnie, że miło.
-Witam, co z moim dziadkiem?- zapytałam.
-Miał krwotok, ale to zdarza się przy operacjach takiego typu.
-Czyli jeszcze nie może wrócić do domu?
-Niestety nie. Jego stan jest poważny. Pani dziadek na pewno z tego wyjdzie. Mogę zapewnić, że jest pod najlepszą opieką.
Człowieku nie mydl mi oczu.
-A wezwana została Pani, ponieważ potrzebujemy zgody na kolejną operację.- kontynuował.
-Dlaczego ja? Miał pan do wyboru 1/2 mojej rodziny i padło na mnie.- skrzyżowałam ręce na piersi.
-Jest Pani wpisana...
-Czyli?
-Może Pani decydować o losach pacjenta.
-Dobra, no to operujcie.
-Oczywiście. To ja panią żegnam.
-Chwila, chwila, mogę do niego wejść?- spytałam.
-Jego stan jest poważny.- powtórzył.- Teraz skoro mamy zgodę przygotujemy pacjenta do operacji.
-Dobrze.
Wyszłam z sali na korytarz...
-God, damn it!- oparłam się parapet okna szpitalnego.
-Nie ładnie jest słyszeć z ust księżniczki takie słowa...- usłyszałam za plecami.
-Rocky!- uśmiechnęłam się.- Co ci się stało w rękę.
-Mały wypadek...- zasłonił opatrunek.- A ty co tu robisz?
-Byłam u dziadka, ale nie wpuścili mnie...
-Przykro mi.
-Mi też. By the way, będziesz grał z uszkodzoną ręką?- skinęłam w stronę bandaży.
-Niestety mam zakaz dotykania gitary.
-Do kiedy zostajecie w Londynie?
-Będziemy tu jeszcze przez jakieś dwa, trzy tygodnie, aż wydobrzeję.
-To może wpadniesz dzisiaj do mnie na kolacje?- zaproponowałam.
-Chętnie!
-Potem wyślę ci adres.
-Okay.
-Rocky!- podbiegł do niego jakiś blondyn.- Hej.- uśmiechnął się.- To już rozumiem dlaczego cię tak długo nie było.- zmierzył mnie od góry do dołu.
-Cześć.- zachichotałam i zatrzepotałam rzęsami.
-Wracamy już do domu.- powiedział.- A tak w ogóle, jestem Ross.
-A ja Cat, miło mi.
-Cat? Jak kot?
-Zawsze wszyscy to mówią...- westchnęłam.- Nie jak kot tylko jak, Catherine.
-Fajnie. Co robisz w szpitalu?
-Ja...
-No nic, my musimy już lecieć.- uciął mi Rocky.- Do zobaczenia!
-Pa!- pomachałam im.
-Do zobaczenia.- powtórzył Ross i puścił mi oczko.

~~~
Hi! 💋. :*
Jest rozdział.
Poprawię go jak będę miała mój sprzęt z powrotem. -.-
Dzisiaj taki rossdział na ludzie, nic specjalnego się nie dzieje.
Wasze blogi staram się czytać, komentować w miarę możliwości. Na komentarze już zaraz odpowiadam.
Z mojej strony to chyba tyle...
A! Przed R3 zmieni się wygląd bloga.
To w sumie chyba wszystko...
C ya soon!




Obserwatorzy

Lydia Land of Grafic