poniedziałek, 29 czerwca 2015

Rozdział 5

Nasze usta dzieliło tylko kilka milimetrów. Po chwili Ross wpił we mnie usta. Chciałam przerwać, ale nie mogłam. Coraz bardziej wczuwaliśmy się w pocałunek. Blondyn położył swoje dłonie na moich biodrach i przyciągnął mnie do siebie. Wplotłam ręce w jego włosy. Chłopak zszedł z pocałunkami na moją szyję.
-Jeśli chcesz żebym przestał, powiedz.- wyszeptał między pocałunkami. 
Z jednej strony chciałam żeby przestał, z drugiej nie. 
-R-Ross...- jęknęłam.- Przestań.
Blondyn odsunął się ode mnie.
-Muszę już iść.- powiedziałam i ruszyłam szybko do wejścia do pałacu.
Weszłam do środka i szybko zatrzasnęłam za sobą drzwi.
Ja do niego nic nie czuję. To było takie... Niezwykłe. Bardzo lubię Rossa, ale nic do niego nie czuję. Jest troskliwy, opiekuńczy, zabawny, ale jest przyjacielem, nic więcej. Nie chcę żeby coś sobie pomyślał...
Podeszłam do tylnej bramy wjazdowej. 
-Cześć Steve.- rzuciłam do strażnika, który siedział w swojej budce.
-Dobry wieczór. I Stanley...- powiedział.
-Co?
-Stanley.
-Co Stanley?- byłam coraz bardziej poirytowana.
-Jestem Stanley, a nie Steve.- uśmiechnął się.
-Whatever.- przekręciłam oczami.- Otwórz bramę.
-Już się robi.- mężczyzna nawciskał kilka przycisków i wrota się otworzyły. Weszłam do środka i podeszłam do drzwi frontowych. Skierowałam się do drugich schodów i poszłam na górę do swojego pokoju. Zatrzasnęłam potężne drzwi i padłam na łóżko. Spać. Moje powieki stały się ciężkie i po chwili zamknęły się. Byłam już prawie 'na tamtym świecie', gdy nagle zadzwonił telefon. Nakryłam głowę poduszką. Po chwili dźwięk ucichł. Odkręciłam się na drugą stronę, gdy telefon zadzwonił ponownie. Odsunęłam kołdrę na bok i chwyciłam słuchawkę.
-Halo?- powiedziałam półgłosem.
-Witam, sprzedaję odkurzacze po przecenie. Czy chciałaby pani poddać się kilku minutowej ankiecie?- odezwał się głos w słuchawce.
-Rocky?- mruknęłam.
-Tak to ja.- powiedział.- Rozgryzłaś mnie, brawo.
-Co tam?- odezwałam się po chwili.
-Aaa nic ciekawego. Dzwonię aby zapytać się jak tam po kolacji z Rossem.- w jego głosie usłyszeć można było nutkę niepokoju.
-Nie chciałam żeby tak wyszło.- coraz bardziej chciało mi się spać. Chyba zaraz usnę z telefonem w ręku.
-Nic się nie sta...
-Poczekaj chwilę.- przerwałam mu.- Skąd wiesz, że spędziłam wieczór z Rossem?
-Ten idiota wysłał tekst z mojego telefonu i nawet go potem nie usunął...- westchnął.
Cicho zaśmiałam się pod nosem.
-Masz jutro czas?- wypaliłam po chwili.
-Tak, jasne. A co? Ross chyba też ma czas...- słychać było, że ma mi to za złe.
-Rocky...
-Mhm?
-Pamiętasz ten ostatni raz kiedy cię przepraszałam?- w głowie kłębiły mi się myśli. Nienawidzę przepraszać. (Zwłaszcza, że nie ponoszę winy).
-Mmm, nie.
-No skończ już, ile razy mam powtarzać słowo 'przepraszam'?- niemalże krzyknęłam do słuchawki.
-Nie powiedziałaś go ani razu.- burknął.
-No przmbrszm...
-Co? Możesz powtórzyć? Nie słyszałem...
-Przepraszam.- mruknęłam cicho.
-Nic się nie stało.- jego ton znów był miły.
-To co? Może jutro jakiś lunch u mnie?- zaproponowałam.
-Chętnie, tylko powiedz temu strażnikowi przy bramie żeby mnie wpuścił.
-Spoko. To jutro o trzeciej?
-Mi pasuje. Już nie przeszkadzam. Dobranoc, Księżniczko!
-Dobranoc, Rockmanie!
Rozłączyłam się i odłożyłam telefon na szafkę.

***oczami Ellingtona***

-Halo?- odezwał się jakiś głos w słuchawce.
-Zapytaj się kim jest!- krzyczała Rydel.- I kim jest!
-Ciiii!- uciszyłem ją.  daj mi to!- chciała wyrwać mi telefon z ręki.
Ignorowałem ją i chciałem przeprowadzić rozmowę.
-Ratliff! Oddaj telefon! Ja mówię!- rzuciła się na mnie.
-Halo?!- próbowałem w dalszym ciągu słuchać czy rozmówca coś mówi.- Złaź!- zrzuciłem dziewczynę z pleców.
W tej samej chwili spostrzegłem, że osobnik ten rozłączył się.
-Rydel Mary Lynch! Co cię napadło!- skarciłem ją.- Mieliśmy szansę namierzyć tego złodzieja!
-Przepraszam, ale zanim ty byś coś powiedział... Wolałam sama załatwić sprawę .Nie jesteś konkretny.
-Czy ty widzisz co się dzieję jak sama chcesz coś załatwić?!- trochę się uniosłem.- Jak to nie jestem konkretny?!
-Czyli uważasz, że jestem niezaradna?!- oparła ręce na biodrach.
-Nie... Choć może... Tak.- powiedziałem pewniej. - Uważam, że jesteś niezaradna.
-O tak?! Może masz mi jeszcze coś do zarzucenia?!
-Jesteś niezaradna, wkurzająca, zawsze się rządzisz...
-Skończ już.- tupnęła nogą.
-Założę się, że szybciej znajdę twój telefon.
-Pfff, możesz sobie pomarzyć.- prychnęła.
-To co, może mały zakładzik?
-Wchodzę.
-A więc, kto pierwszy znajdzie twojego iPhone'a, wygra.
-O co zakład?
-Może... Kto przegra będzie musiał robić przez tydzień to, co będzie mu kazał zwycięzca.
-Stoi.- podaliśmy sobie ręce.

                                                         *Londyn, godzina 8:15 a.m.*

Przypałacowy park o tej godzinie i zwłaszcza o tej porze roku wygląda bardzo smutno. Setki wielkich drzew, które pogubiły swoje liście. Pousychane lub poowijane folią krzewy. Żywopłot, którego listki zmieniły kolor z jaskrawej zieleni na zgniłą. Zabłocona i miękka droga dopiero zaczęłabyć ubijana specjalnymi maszynami. Nie było zbyt dużo śniegu. Jedynie małe pagórki gdzieś na trawnikach. Po ogrodzie biegał personel. Po gwałtownym ociepleniu wszyscy w końcu wzięli się do pracy. Park ten raczej nie jest przyjemny do joggingu. Strasznie ponuro. Ogromne szare chmury sprawiały wrażenie, że zaraz ma zacząć padać. Witamy w Londynie. Tu pada non-stop.
Takie miejsce nie jest przyjemne do porannego joggingu, ale mi w sumie to nie przeszkadza. Lubię biegać. Wtedy przynajmniej mam chwilę spokoju od nich wszystkich. Gdy dobiegłam do końca brukowanej dróżki, drogę zajechało mi czarne Bugatti. Zatrzymałam się tuż przed samochodem. W aucie silnik został zgaszony, a ze środka wyszedł uśmiechnięty Matthew. 
-No proszę, biegasz?- zsunął okulary przeciwsłoneczne.- Nigdy bym nie pomyślał.
-Nieprawdopodobne, a jednak.- skrzyżowałam ręce na piersi.
-Za piętnaście minut śniadanie, więc- nadstawił swoje ramie.- może panią podwieźć.
-Chętnie. Muszę się naszykować.
Wsiedliśmy do środka i ruszyliśmy w stronę pałacu.
-Skąd masz to auto?- zapytałam się przyglądając się dokładnie desce rozdzielczej. 
-Wygrałem.- rzucił.
-Co proszę?- nie wiedziałam o co mu chodzi. 
-Ymm, nieważne, zapomnij.- nasunął okulary z powrotem na nos.
-Nie wiedziałam, że interesujesz się takimi autami. 
-Czyli nie wiesz o mnie jeszcze wielu rzeczy. Zapewne dlatego, że przez całe życie nie widzisz niczego poza czubkiem swojego nosa.- burknął cicho.
-Co proszę?!- posłałam mu zabójcze spojrzenie.
-Nic, nic.- nie odrywał wzroku od drogi.
-O co ci dzisiaj chodzi?!- krzyknęłam.
-O nic.- fuknął.- Już jesteśmy.
Matt zaparkował samochód od frontu.
Bez słowa wyszłam na zewnątrz i trzasnęłam drzwiami. Weszłam do pałacu i udałam się do pokoju. Chwyciłam z szafki puchowy ręcznik i poszłam do łazienki. 
Po niecałych piętnastu minutach wyszłam gotowa i podeszłam do szafy aby wybrać ubrania. Postanowiłam założyć sukienkę w odcieniu pudrowego różu.
Podkręciłam delikatnie włosy i związałam je w pół kucyka. Poprawiłam szybko makijaż i spojrzałam w lusterko. 
-Piękna.- powiedziałam do siebie.
Założyłam jeszcze czarne szpilki (nazwa butów). 
Na wielkim zegarze na ścianie widniała godzina 8:45a.m. Czyli jestem już spóźniona. 
Wyszłam z pokoju i skierowałam się do jadalni. Gdy weszłam do środka kelnerzy dopiero zaczęli wychodzić z kuchni, niosąc w rękach wielkie, srebrne tace. Wszyscy już siedzieli przy stole i byli pogrążeni w rozmowach. Rozejrzałam się   po pomieszczeniu, aby zająć moje miejsce (czyli to, na samym początku stołu, przy jego wąskiej części). 
Po chwili spostrzegłam, że siedzi tam Victoria, a najlepsze było to, że obok niej siedzi Matt. Cały czas rozmawiali i chichotali. 
Z trzaskiem zamknęłam drzwi do jadali. Wszystkie rozmowy ucichły i spojrzenia wszystkich przeniosły się na mnie. 
Uśmiechnęłam się i z gracją ruszyłam przez pomieszczenie. Podeszłam do mojego miejsca, gdzie w tej chwili siedziała Victoria. 
-To jest MOJE miejsce.- powiedziałam kładąc nacisk na słowo moje.
-Oh, najmocniej cię przepraszam, ale już tu siedzę.- westchnęła.
-Oh, najmocniej cię przepraszam, ale- zaczęłam ją przedrzeźniać.- jak teraz nie zejdziesz z tego krzesła, następne śniadanie zjesz w szpitalu.- syknęłam.
Nie mam siły i czasu na jakieś femi dziundzie, które zajmują moje miejsce przy stole.
Po chwili Victoria podniosła się i usiadła w drugiej części stołu. Widać było, że Matt jest na mnie zły. Ale mam to gdzieś. Jak obraża się dzień po przyjeździe to jego problem.
-Andrew,- skierowałam do służącego.- Przynieś mi nowe krzesło, a to spal albo oddaj do odkażenia.
-Dobrze, Proszę Pani, ale dlaczego mam to zrobić? To krzesło jest w dobrym stanie. 
-Na tym krześle zawsze siadałam TYLKO ja, teraz siedział tu ktoś inny, więc aby przypadkiem się czymś nie zarazić masz wywalić to krzesło.
-Dobrze.
Andrew zabrał przedmiot, a na jego miejsce postawił nowy. Usiadłam i uśmiechnęłam się szeroko. Przy stole zapadła cisza.
-To... Co dziś jemy?- zapytałam.
Po chwili weszli kelnerzy i zaczęli rozstawiać posiłki. Śniadanie minęło przeciętnie. Wszyscy ze sobą rozmawiali. Tylko ja siedziałam cicho. O czym mam z nimi rozmawiać skoro przynudzają. 
-Skoro wszyscy są tu zebrani, chcę wam coś ogłosić.- powiedziała Elizabeth.- Victoria Dawn Kerry Duchess od dziś oficjalnie stała się mieszkanką tego pałacu!
Dziewczyna wstała, skinęła głową i szeroko się uśmiechnęła. Wszyscy zaczęli bić brawo.
-Well, well, well.- podniosłam się z krzesła.- Widzę, że mamy nową 'księżniczkę'.- zrobiłam cudzysłów w powietrzu. 
-Victoria jeszcze nie jest księżniczką.- odezwała się Elżbieta.- Uroczystość odbędzie się za tydzień.
To będzie najgorszy tydzień jej życia.
-Wiesz co?- podeszłam do Duchess.-Ja tak bardzo, bardzo, baaardzo- wylałam jej na sukienkę dzbanek wody.- ci gratuluję.
-O mój, o mój...- zapewne poczuła kostki lodu.
-A teraz może deser?- chwyciłam cytrynową tartę i cisnęłam nią przed siebie.
Victoria niestety się odwróciła, a ciasto wylądowała na twarzy Matta.
-O ty...- nie dokończył, bo rzuciłam w niego kolejną tartę.
-Catherine, przestań!- uniosła się babcia.
Ministrowie zaczęli szeptać między sobą. Wytarłam ręce w serwetkę i wyszłam na dwór. 
Zamknęłam oczy i wzięłam głęboki wdech.
-Przepraszam, Panienko.- chwilę spokoju przerwał mi Hamilton.
Westchnęłam ciężko.
-Mogę przedstawić plan na dzisiaj?- zapytał.
-Jasne, mów co tam masz.
-Za godzinę spotkanie z premierem, o trzynastej jedzie pani na pochód, wraca pani brat. Następnie bezpośrednio po tym konferencja, a o piątej kolacja z...
-Kolacja odpada! I tak mam za dużo obowiązków.- fuknęłam.
-Nie wątpię. Poza tym,- przesuwał kolejne kartki notatnika.- Książę Michael pytał się, czy nie zechciałaby pani wziąć udziału w dzisiejszym polowaniu.
-Nie.- rzuciłam krótko.- Odwołaj spotkanie z Dave'm.
-Ale to przecież sam David Cameron, premier naszego Królestwa.
-Nie lubię go.- skrzyżowałam ręce na piersi i odwróciłam się plecami.
-Jak tak można? Przecież zrobił tyle dobrego dla naszego kraju!
-Jak byłam mała bawił się ze  mną w chowanego. Nie znalazł mnie. On nawet nie szukał!
-O tym dyskutowaliśmy już wiele razy: został wezwany, ponieważ jego żona zaczęła rodzić.
-To nie jest żadne wytłumaczenie!
-Dobrze, tego spotkania nie mogę odwołać.- pokiwał głową i zaczął coś kreślić.
Nagle zauważyłam jak kilka dużych, czarnych busów wjeżdża na teren posesji. To rzeczy Victorii.
-Hamillton, muszę iść.
Wybiegłam zanim zdążył się odezwać.
Przypatrzyłam się dokładniej pojazdom. W pierwszym busie jest garderoba, w drugim meble. Inne rzeczy prywatne jadą w trzecim.
Zanim skierowałam się tam, gdzie auta zmierzały, poszłam do piwnicy i wyjęłam puszkę zielonej farby oraz dużą maszynę do 'pryskania'. Wstąpiłam również do chłodni i wyjęłam kilka dużych kawałków surowego mięsa. Wróciłam na zewnątrz. Schowałam sprzęt za krzakiem i podeszłam do busów.
-Przepraszam.- zapukałam w szybę samochodu.
-O! Witam, witam!- z wnętrza auta wyszedł mężczyzna i ukłonił się.- W czym mogę pomóc?
-Panna Victoria prosiła was do siebie.- zwróciłam zarówno do pozostałych kierowców.
-Dobrze. Gdzie się znajduje?
-Tam przy budynkach obok stajni z drugiej strony.- machnęłam ręką.
-Ale to drugi koniec posiadłości.
-Tak, właśnie.
-No dobrze, skoro tam czeka, to idziemy
Mężczyźni opuścili busy i poszli tam, gdzie wskazałam.
Gdy spostrzegłam, że nikogo nie ma na horyzoncie, weszłam do przyczepy przy ciężarówce, wlałam farbę do spryskiwacza i uruchomiłam sprzęt. Te meble są piękne. Te zdobienia, ten kolor. Śnieżnobiały. Przykro mi, że to wszystko za chwilę będzie zgniłozielone. Nacisnęłam przycisk i farba rozprzestrzeniła. Ciężko utrzymać ten sprzęt, ma naprawdę dużą moc. Po dwóch minutach wszystko było zielone. Wyszłam z ciężarówki i zatrzasnęłam drzwi. Następnie wrzuciłam maszynę w krzaki. Wrócę po nią później. Teraz czas wziąć się za samochód z ciuchami. Wzięłam surowiznę i porozrzucałam kawałki po ubraniach i ogólnie po wnętrzu przyczepy. Wyszłam na zewnątrz. Za jakieś dwie godziny wyrusza pierwsza poranna tura polowania, więc psy (dla ścisłości- Dobermany) biegały luzem po wybiegu. Nigdy nie bałam się tych psów. Zdjęłam z bramy kilka par szelek i wyprowadziłam pięć psów. Przyprowadziłam je do samochodu, wpuściłam je i zamknęłam klapę. Kilka chwil później rozległo się warczenie psów i dźwięk rozrywanych ubrań. Nagle usłyszałam rozmowy i kroki. To kierowcy wracali. Szybko wypuściłam psy luzem i odeszłam kawałek dalej.
-Nie było tam księżnej Victorii.- powiedział jeden z mężczyzn.
-To nie jest księżna.- tupnęłam nogą.- Pewnie was zlekceważyła i sobie poszła. Snobka.
Kierowca nie opowiedział tylko głośno wypuścił powietrze.
-Gdzie mamy się podstawić?- zapytał.
-Nie wiem, to nie mój problem.
Wróciłam do pałacu, do mojego pokoju. Dawn będzie miała niezłą niespodziankę.
Teraz tylko muszę naszykować się na spotkanie z Cameronem. Hamillton mi mógł przynajmniej powiedzieć w jakiej sprawie. Muszę wziąć prysznic. Moje ręce są całe zielone.

*40 minut później*

Siedzę z Hamilltonem w limuzynie. Za chwilę spotkanie z premierem. Najgorsze jest to, że farba nie zeszła jeszcze z moich dłoni. 
-Tak w ogóle to po co ja jadę gadać z Davidem?
-Panienka musi z nim porozmawiać na temat zaistniałej sytuacji w królestwie.- cały czas coś notował.
-Nie rozumiem.
-Chodzi to to, że przyjechała Victoria i przyjechał książe Matthew.- nacisnął przyciski, który zamyka szybę dzielącą nas od kierowcy.- Jak wie pani, Cameron został wybrany do koordynowania wszystkim. 
-I po co tam ja?
-Ja zarówno jak i Panienka nie chcemy aby Victoria została księżną.- mówił.
-Ty? Jaki masz w tym interes?
-Dobro naszego narodu. I panienki.
-A więc, jaki jest plan?
-Taki mały... Sabotaż.- zamknął notes.- Zrób wszystko co w twojej mocy, aby nie dopuścić do ceremonii. 
-Jak mam to zrobić?
-Po prostu kieruj wszystkie pomysły, propozycje na takie tory, aby zrujnowały ten dzień. 
-Spoko.
Dojazd na miejsce zajął nam około 20 minut. Do sali konferencyjnej weszłam bez zbędnej eskorty. Tylko do wejścia odprowadziło mnie dwóch ochroniarzy. Przed wejściem do sali również stało dwóch. W pomieszczeniu zastałam Davida. Siedział za dużym, brązowym biurkiem.
-Witaj, Catherine.- przywitał mnie szerokim uśmiechem.
-Cześć.- rzuciłam ozięble. 
Cam westchnął i zaczął mówić.
-Dziękuję, że zgodziłaś się pomóc przy planowaniu ceremonii. 
-Nie ma za co. Bierzmy się za planowanie. 
-To na początek: sama uroczystość odbędzie się w Opactwie Westministerskim. Właśnie szukałem kwiaciarni, która udekoruje kaplicę. 
-To ja się tym zajmę.- wzięłam pustą podkładkę i długopis, i napisałam pierwszy punkt. 
-Skoro to załatwisz, to ja zajmę się ściągnięciem urzędnika i kapłana. 
-Tym też się zajmę.
-Czyli wystrój i urzędnika już mamy...
-Jesteś premierem,- przerwałam mu.- dlaczego zajmujesz się organizacją przyjęcia dla snobów>
-Wiesz, czuję się po części odpowiedzialny za to, co dzieje się w tym kraju i chciałbym, aby takie uroczystości dobrze wypadały na arenie międzynarodowej...
-Czyli nie było chętnych i ściągnęli pierwszą lepszą osobę.
-Tak.- nachylił głowę.- Dobra, dalej...
-Wiesz co, wyślij mi wszystko na maila. Zajmę się tym.
-Serio?
-Tak. Teraz muszę iść. Pa!- wyszłam szybko z gabinetu.
Opuściłam budynek i jak burza wpadłam do limuzyny.
-Jak poszło?- zapytał Ham podnosząc głowę znad dokumentów.
-Dobrze.- rzuciłam krótko.-Gdzie teraz?
-Kolejna konferencja. 
-Zapowiada się długi dzień...

*P.O.V. Ellington*

Czuję, że to będzie dobry dzień na poszukiwania telefonu. Pokażę jej, że to ja jestem lepszy i bardziej zorganizowany niż ona. Przez całe popołudnie studiowałem książki i fragmenty książek studiowałem filmy o Sherlocku Holemesie. Po przejżeniu tysiąca książek i obejrzeniu urywków z dwóch sezonów Sherlock na Manhattanie doszedłem do jednego wniosku: Nie jest mi do twarzy w czapce Holemesa. Dzisiejsze poszukiwania zaczynamy na ulicy przy Green Center. Rozejrzałem się dookoła. W miarę zatłoczona okolica. Na sam początek chcę się trochę obeznać w tym terenie, znaleźć możliwe strony ucieczki złodzieja. Sprawa jest ciężka. To jak szukanie igły w stogu siana. Ale przecież w sumie wszystko jest możliwe. Najpierw warto jest poobserwować okolicę. Ciekawe czy ta osoba uczęszcza tu często. Może zdarzy się podobna sytuacja? Przysiadłem na ławce. Tłum ludzi przewijał się przez miasto. 3/4 osób rozmawiało przez telefony czy pagery. Pogoda jest tu zdumiewająca. Wczoraj śnieg padał jak szalony, a dziś ledwo co widać po nim ślad. Jako Kalifornijczyk z krwi i kości, ciężko byłoby mi zamieszkać tu na stałe. Klimat jest ciężki.
Zachowanie żadnego z przechodniów nie było podejrzane. Postanowiłem więc ruszyć potęcjalną drogą ucieczki złodzieja telefonu. Na pewno pobiegł prosto i skręcił prawo za rogiem. Tam go zgubiłem. Udam się tą samą trasą. Po skręceniu w prawo spostrzegłem, że ludzi jest coraz mniej. Przeszedłem jeszcze kawałek i zauważyłem dwie drogi. Poszedłem w lewo. Po przejściu kilkunastu metrów okazało się, że to pusta uliczka. Stało tam tylko kilka brudnych kontenerów, z których wyskoczyły dwa koty. Natomiast z drugiej strony było wyjście na miasto. Sprawca kradzierzy prawdopodobnie uciekł gdzieś w tym kierunku. A więc sprawa jest jeszcze trudniejsza niż myślałem. Nie mogę zmarnować całego pobytu w Londynie na przeszukiwanie całego Londynu wzdłuż i wszerz. Lecz tak łatwo się nie poddam. Jeszcze wygram ten zakład.

* wieczór, pałac Buckingham *

To był ciężki dzień. Same spotkania, konferencje, zebrania. Dziś na kolację przychodzi Rocky, więc chciałam coś przygotować sama. Wieczór raczej spędzimy w moim pokoju. Nie chcę, aby wszyscy domownicy się dowiedzieli. Postanowiłam przyrządzić kurczaka. Jeszcze nigdy nie gotowałam, ale chyba nadszedł czas aby się nauczyć. Wyjęłam drób z lodówki, rozpakowałam i wrzuciłam do piekarnika. Dobra, czyli jedna rzecz już z głowy. Teraz może powinnam przyrządzić sałatkę. 

* 2 godziny później *

Na kolację będzie sam kurczak. Robiąc sałatkę skaleczyłam się w dwa palce. Nigdy więcej nie zbliżam się do kuchni. Nagle usłyszałam pukanie do drzwi. Gdy je otworzyłam, moim oczom ukazała się Marta- pomoc kuchenna. 
-Witam.- uśmiechnęła się kobieta.- Mam pomóc?
-Wchodź.- wpuściłam ją.- Musisz mi pomóc. Sałatka nie nadaje się do spożycia, a ten kurczak jest surowy, mimo tego, że dwie godziny temu wsadziłam go do piekarnika!
-Sałatka nadaje się w sumie do wyrzucenia, bo nie obrała pani warzyw i nie rozpakowała ogórka z folii.- mówiła ostrożnie.
Faktycznie. Nie zwróciłam na to uwagi.
-A ten kurczak to nie kurczak, to indyk. I nie włączyła panienka piekarnika, a ptak jest zamrożony.
-I co ja mam teraz zrobić?- opadłam bezradnie na krzesło. 
-Nie wiem, ale ja już powinnam zbierać się do domu. I tak już nic nie zdziałam.
-Idź.- rzuciłam krótko. 
-Dobranoc!
Marta wyszła, a ja zostałam sama bez żadnego pomysłu co mam dalej zrobić. Mam kurczaka, a raczej indyka. Spojrzałam w róg kuchennego aneksu. Mikrofalówka. Po chwili zdecydowałam się wepchnąć indyka do mikrofali. Jak na złość się nie mieścił. Po chwili usłyszałam pukanie. To Rocky. Zgarnęłam wszystkie rzeczy do szafki. Chciałam wyciągnąć indyka ze sprzętu, ale chyba utknął. Chwilę potem znów usłyszałam pukanie. Przykryłam ptaka ścierką i poszłam otworzyć drzwi. 
-Cześć.- moim oczom ukazał się uśmiechnięty szatyn z ręką w zielonym gipsie.
-Cześć, zapraszam.- zachęciłam go gestem do wejścia. 
-Jesteś sama?- zapytał, rozglądając się po pokoju. 
-Tak.- zdziwiłam się.- Dlaczego pytasz? 
-Wiesz, spodziewałam się, że zaraz tu wyskoczy mój brat.- uśmiechnął się. 
-Nie tym razem.- posłałam mu kuśkańca w bok.- Przygotowałam dla nas kolację.- zmieniłam temat.
-Serio? Co jemy?
-Indyka...
-Wow, tak bardzo... Wytwornie.
-Nie lubisz indyków?
-Nie, nie o to chodzi. Po prostu wolę proste dania. Zadowoliłby mnie nawet hamburgery.
-To dobrze.- odetchnęłam z ulgą.- To może coś zamówię?
-Świetny pomysł.

* około godziny później *

Rocky siedział na kanapie, a ja właśnie przynosiłam wielkie pudło z Insiedeout Burger. Postawiłam je na stole przed brunetem. 
-Proszę.- uśmiechnęłam się.
-Masz śliczny uśmiech.- powiedział.
-Dzięki.- chwyciłam po pilota do telewizora.- Oglądamy coś?
-Może football.
-W sumie, to czemu nie. A kto to gra w tych niebieskich koszulkach?
Chłopak dziwnie się na mnie spojrzał. 
-Tylko żartowałam.
Po chwili wybuchliśmy śmiechem.
Nagle szatyn przysunął się do mnie i wpił we mnie usta.

~~~

Krótka informacja: od tego rozdziału akcja będzie rozwijała się szybko. 
xo





piątek, 13 marca 2015

Rozdział 4

Ku mojemu zdziwieniu nie był to Rocky, tylko Ross.
-Myślałam...
-Że spotkasz się tu z Rocky'm.- uciął mi.
-Dokładnie.
-Ale dostałam tekst i...
-I myślałaś, że Rocky zmienił zdanie.
Znów mi przerywa. Nie lubię tego.
-Tak, Sherlock'u.
-Tak jakby pożyczyłem telefon od brata i...
-I wysłałeś mi wiadomość z jego numeru.
-Brawo.- zaśmiał się.
-Skoro ja już tu jestem i ty też to może masz ochotę na spacer?- zapytał.
-W sumie, czemu nie.

*w tym samym czasie Rocky*

Po umówieniu się z Cat od razu wypożyczyłem samochód. Wpadłem tylko do hotelu, aby odświeżyć się i przebrać. Za piętnaście piąta byłem już z powrotem w samochodzie. Nawet nie macie pojęcia jak ciężko prowadzi się samochód, mając uszkodzoną rękę (zwłaszcza, że moje auto ma manualną skrzynię biegów).
Londyn. Jestem tu drugi raz w życiu. Pierwszy raz byłem tu kilka lat temu z Riker'em i tatą.
To miasto nigdy nie straci swojego uroku i nigdy nie przestanie mnie zachwycać.
Gdy dotarłem na miejsce, zrobiłem tak jak kazała mi Cat: skręciłem w ostatnią uliczkę i podjechałem od tyłu. Podjechałem pod budkę strażnika, która znajdowała się pod wielką, czarną bramą. 
Mężczyzna wychylił się zza budki i zapukał w moją szybę. Kliknąłem przycisk obok kierowcy i otworzyłem okno.
-Witam, kim pan jest?- zapytał.
-Rocky Mark Lynch.- uśmiechnąłem się szeroko. 
-A jest tutaj pan w celu...?
-Przyjechałem spotkać się z panną Catherine.
-Mhm, proszę chwilę poczekać.- cofnął się do wnętrza swojej 'klatki' i zaczął przeglądać kartki.
Nerwowo stukałem palcami o kierownicę.
-Panna Catherine oraz inni mieszkańcy posiadłości nie spodziewają się dziś żadnych gości.- powiedział po chwili.
-Ale ja się z nią dzisiaj umawiałem. Muszę wjechać.
-Nie dostałem żadnej informacji.- uparcie trwał przy swoim.
-No ale...
-Gdyby było inaczej, zostałbym powiadomiony, nie sądzi pan?
-Nie.- burknąłem.
-Czy pan prowadzi ze złamaną ręką?!
-Zwichniętą. I nie ręką, tylko nadgarstkiem.
-To jest w ogóle legalne?!
Wzruszyłem ramionami.
-Nie mogę pana tu wpuścić. Proszę o opuszczenie terenu.
-Pan jest głuchy czy ślepy?!- uniosłem się.
-Proszę. Odjechać. Albo. Wzywam. Policje.- wycedził przez zęby.
-Proszę tylko do niej zadzwonić.- łagodziłem sytuację.
-Jak pan sobie życzy.- posłał mi sztuczny uśmiech i podniósł słuchawkę telefonu.
-Nie wiedziałem, że Anglicy to takie gbury.- powiedziałem pod nosem.
-Że co proszę?!
-Nie nic!
-Co pan powiedział?
-Nie nic!- krzyknąłem.
Mężczyzna tylko westchnął.
-Księżniczka nie odbiera, przykro mi.- odezwał się po chwili.
-Mi też.
-Naprawdę musi pan już opuścić posesje. Do widzenia.
-Do widzenia.- wyjechałem z alejki i zawiedziony skierowałem się drogą do hotelu.

***

Wraz z Rossem szliśmy wzdłuż ulicy.
-Wiesz co,- mówił.- zawsze marzyłem, aby się tu przeprowadzić.
-Serio?- zdziwiłam się.- W Londynie jest nudno.
-A ja tak nie uważam. Macie fajne zabytki i ładne dziewczyny.- zaśmiał się.
-To twój pierwszy raz w Londynie?- zapytałam.
-Tak, moi bracia już wcześniej tu byli, ale ja nie.
-Okay.- rzuciłam krótko.
-Wiesz co, ładna jesteś.- stanął przede mną i odgarnął mi włosy za ucho.
-Em, dzięki. Ty też jesteś ładny... Znaczy przystojny.- poprawiłam się.
Po chwili wybuchliśmy śmiechem.
Nagle zadźwięczał telefon Lynch'a.
-Sorry, powinienem to odebrać.
-Powinieneś...- powiedziałam.- Ale nie musisz...
-W sumie nie muszę.- wyciszył komórkę i wrzucił ją do tylnej kieszeni spodni.
-Kto tak w ogóle dzwonił?- zapytałam.
-Mój starszy brat Riker, ale to pewnie nic ważnego.
-To... Co robimy?
-Hmmm... Idziemy na naleśniki!- chwycił mnie za rękę i pociągnął w stronę restauracji.

***

-Super! Po prostu świetnie!- dramatyzowała Rydel.- Wszystkie zdjęcia, kontakty, 3.000 ulubionych utworów poszło z dymem! Wszystko stracone! 
-Delly, próbowałem dogonić tego kogoś, ale zniknął gdzieś w tym tłumie...- tłumaczył się Ratliff.
-Wiem, Ell. Ale, ale... Ukradli mi telefon.- usiadła na ławce i schowała twarz w dłoniach.
-To tylko telefon, nie martw się.- objął ją ramieniem.
-Ale to nie fair!- tupnęła nogą.
-Bądź dobrej myśli. Chodź, pójdziemy na policję.
-Pfff, to tylko telefon, nie zainteresują się taką sprawą.- prychnęła.
-No sama widzisz!- teatralnie wyrzucił ręce w górę.
-Wiesz o co mi chodzi!- krzyknęła.
-Ja tylko chcę ci pomóc!- wykrzyczał.- Jeśli aż ci to przeszkadza to mogę sobie iść!
-Dobra!
-Dobra!
-Fajnie!
-Fajnie!
-Super!
-Super!- Ellington wyszedł na chodnik i ruszył przed siebie. Po chwili jednak odwrócił się:- Jak coś to się zdzwonimy... Ups! Ktoś tu nie ma telefonu!- powiedział na odchodne.

***

-Słyszałam, że swoje dzieciństwo spędziliście w Littleton, w Colorado.- powiedziałam wkładając sobie do ust kolejny kawałek naleśnika.
-Tak, dokładnie. Mieliśmy cudowne dzieciństwo.
-Naprawdę? Opowiedz mi trochę.
-Serio chcesz o tym słuchać?- zapytał.
-Jasne.- chwyciłam po syrop klonowy.
-Mieliśmy masę zabawnych i dziwnych sytuacji. Pamiętam jak kiedyś moja siostra Rydel chciała uprasować swój strój na występ w szkole tańca, rodziców nie było w domu, więc postanowiła zrobić to sama...
-Przepaliła strój czy coś się zapaliło?- przerwałam mu.
-Nie, nie...
-Oparzyła się?
-Nie, ale o chodzi tu o oparzenie. A więc postanowiła sama uprasować strój. Po wykonanym zadaniu odłożyła żelazko na kuchenne krzesło i poszła zanieść strój do garderoby. W tym samym czasie ja i mój młodszy brat Ryland postanowiliśmy urządzić sobie zabawę w berka. Po naszej ganianinie byłem strasznie zmęczony i spragniony. Poszedłem więc do kuchni po sok. Postanowiłem usiąść na krześle przy stole. Na ślepo siadłem na pierwsze lepsze krzesło. Po dwóch sekundach zorientowałem się, że usiadłem na gorące żelazko. Latałem po domu krzycząc 'Aaa, spodnie mi się palą!'. Do tej pory mam bliznę.
-Auć, współczuję.- próbowałam powstrzymać się od śmiechu.
-A ty miałaś jakieś fajne wspomnienia?
-Nie. Dzieciństwo mi się źle kojarzy.
-Dlaczego?
-Wiesz, moi rodzice się rozwiedli, potem mama zginęła w wypadku, setki dziennikarzy i fotografów napastowała na nas. 
-Strasznie mi przykro.- powiedział pół głosem.
-Mi też. Nieważne.- chciałam zmienić temat.- Opowiedz mi jeszcze jakąś historyjkę z dzieciństwa. 
Z Rossem rozmawiało mi się naprawdę dobrze. Umiał słuchać i nie paplał o sobie jak nakręcony. Poza tym, cały czas prawił mi komplementy. Jest bardzo miły.
Czas strasznie szybko płynął.
-Wiesz co, ja chyba powinnam już się zbierać.-powiedziałam.
-Tak, jasne. Ja z resztą też.- podniósł się z krzesła.- Odprowadzić cię?
-Tak.- uśmiechnęłam się.
Wyszliśmy z kawiarni i skierowaliśmy się do pałacu.
Przez dłuższy fragment drogi szliśmy w ciszy, pogrążeni we własnych myślach.
-Nie przytłacza cię to wszystko?- wypalił z siebie po chwili.- Wiesz ta cała presja, to, że jesteś taka ważna i... I nie umiem dobrać odpowiednich słów, wiesz o co mi chodzi.
-Rozumiem i nie, jeszcze chyba nie przytłacza. Nie miałam takiego momentu, podczas którego zamknęłabym się w pokoju w towarzystwie sterty chusteczek higienicznych i zalewała się łzami. Jeśli życie daje ci cytryny, trzeba z nich zrobić lemoniadę. Zadzierasz wysoko głowę i za wszelką cenę dążysz do celu.
-Za wszelką cenę...- zamyślił się.- Nie sądzisz, że to trochę... Hmmm... Egoistyczne, czy coś?
-Ross, znasz moją sytuację. Trzeba ustawiać innych, żeby to oni przypadkiem nie zaczęli kontrolować ciebie. Chwytaj życie za rogi i nie zwracaj uwagi na innych. Tutaj nie jest tak jak u was. Tu każdy dba tylko o swój tyłek, nie patrzy się na innych.
-Wiesz co,- zaczął.- Wyobrażałem to sobie inaczej...
-To nie jest jakieś zabawne show w telewizji. To brutalna rzeczywistość. Daleko nie zajedziesz na byciu miłym i uczciwym.
-Szczera do bólu.
-Witam w XXI wieku.- westchnęłam.
-Chyba wezmę sobie te rady głęboko do serca.
-I dobrze. To wszystko to tylko jedna, wielka gra, a wszyscy ludzie to oszuści. Każdy coś ukrywa.
-A ty co ukrywasz?- zapytał. 
-Dowiesz się w swoim czasie.- przeczesałam ręką włosy.- A ty?
-Dowiesz się w swoim czasie.- przedrzeźniał mnie.
-Jesteś wredny.- zaśmiałam się.
-Wiem.- wytknął mi język.- Jakie jest twoje motto życiowe?
-Gdyby była to telewizja lub jakiś wywiad wypadałoby powiedzieć 'Nie marnuj żadnej chwili, chwytaj dzień' albo 'Kochaj innych', czy inne takie bzdety. Ja nie mam motta. W życiu dążę do jasno określonego celu. Nie warto patrzeć na innych. Każdy jest inny, popieprzony na swój własny sposób. Każdy garnie tylko dla siebie. Ja nie widzę w tym nic złego. Kochanie samego siebie to romans na całe życie.
Blondyn zamilkł. Zastanawiał się głęboko nad każdym wypowiedzianym przeze mnie słowem.
-Dałaś mi sporo do myślenia.- odezwał się po dłuższej chwili.- Fajne czasem z kimś porozmawiać tak normalnie, a nie przy pakowaniu czy ustalaniu dat następnych koncertów.
-Patrz, już jesteśmy.- powiedziałam.
-O, faktycznie. Dziękuję za miły wieczór.- posłał mi szeroki uśmiech.- I za uświadomienie mi co się naprawdę dzieje na świecie.- zachichotał.
-Ja też dziękuję.
Po chwili chłopak zaczął się do mnie przybliżać. Spojrzałam mu prosto w oczy. Nasze usta dzieliło tylko kilka milimetrów...

***P.O.V. Ellington***

Po mojej 'kłótni' z Rydel nie wróciłem jeszcze do hotelu. Jakoś... Nie mogłem. Chodziłem bez celu po różnych uliczkach i zaułkach. Wybrałem tą mniej znaną, mniej zatłoczoną część miasta. Ludzi prawie w ogóle tu nie ma. Są tylko stare, pojedyncze kamienice, a ulice pokryte są kostką brukową. Mijam w miarę duży plac z ledwo działającą fontanną. Plac jest opustoszony. Jest tylko kilku turystów, którzy robią sobie zdjęcia na tle zaśnieżonego pomnika ang polityk. Na budynkach siedzą czarne wrony, które przez podmuch wiatru gwałtownie poderwały się do lotu. Nagle słyszę ciche rżenie konia i dzwoneczki. Oglądam się za siebie i widzę duże sanie zaprzęgnięte w dwa kare konie.
Źle się czuję przez tę naszą sprzeczkę, ale to nie moja wina, że ukradli jej telefon. Poza tym- to TYLKO telefon. Nie wiem o co jej chodzi. Jak wrócimy do stanów to pójdzie do salonu i kupi sobie drugi. Wchodzisz, płacisz, wychodzisz. Proste.  Skierowałem się w stronę małego, żelaznego mostku. Gdy tylko na niego wszedłem, zobaczyłem Delly opartą o krawędź. Stała i patrzyła się przed siebie. Co chwile pocierała zmarźnięte ręce. Podszedłem do niej i naciągnąłem jej na dłonie moje czarne rękawiczki.
-Uważaj, bo ci ręce odmarzną.- powiedziałem z delikatnym uśmiechem. 
Dziewczyna tylko wzruszyła ramionami.
-Delly, przepraszam. Nie chciałem być dla ciebie niemiły.
-W porządku.- westchnęła.- Też cię przepraszam. To w sumie tylko telefon. Nie powinnam robić z tego tak wielkiej afery.
-W sumie tak...
-Jak wrócimy do US, kupię sobie nowy.
-Wiesz co, znajdziemy ten telefon!- powiedziałem.
-Co? Jak chcesz go znaleźć?- zdziwiła się.- To jak szukanie igły w stogu siana. Londyn nie jest przecież taki mały. Mniejszy od Los Angeles, ale też jest w miarę duży.
-Wiem. Ale możemy na przykład zadzwonić. 
-Nie mamy pewności, że ten ktoś zadzwoni.- powiedziała.
-Wszystko na nie.- wyciągnąłem telefon.- Zobaczysz, znajdziemy go.
Otworzyłem klawiaturę i wystukałem numer Rydel.
-To się nie uda...- marudziła.
-Ciii.- uciszyłem ją.
Po kilku sygnałach ktoś odebrał:
-Halo?


~~~
No nawaliłam z tym rozdziałem. Miał być o wiele wcześniej, ale nie zdążyłam. Nexta postaram dodać szybciej.


Co sądzicie o nowym wyglądzie bloga? ♥




sobota, 14 lutego 2015

Rozdział 3

Mamy godzinę siedemnastą. Po powrocie ze szpitala od razu poszłam do swojego pokoju i padłam na łóżko. To był wyczerpujący dzień. Leżałam i przerzucałam kanały w telewizji. To nudne, to nudne, to już widziałam. Nic nie ma. Odrzuciłam pilot na bok. Przez chwilę wpatrywałam się w kremowy sufit i o niczym nie myślałam. Chwilę potem podniosłam się i usiadłam fortepnianie zbajdującym się w centrum pokoju. Przejechałam dłonią po klawiszach. Zaczęłam grać pierwszy akt Jeziora Łabędziego. Po kilku nutach zaprzestałam. Nigdy nie lubiłam muzyki klasycznej. Jest nudna i beznadzejna. Czy wszyscy jej twórcy byli głusi?
Postanowiłam zagrać You Gotta Be. Piosenka jest bardzo stara, ale lubię ją. 
Zaczęłam sobie podśpiewywać. 
-Listen as your day unfolds, challange what tnę future holds. Try and keep your head up to the sky. Lovers, they may cause your tears, go ahead release you fears. Stand up and be counted. Don't be ashamed to cry. You gotta be, You gotta...
Nagle przerwało mi dosyć donośne pukanie do drzwi. Czego oni ode mnie znowu chcą?! 
Podeszłam do dużych, zdobionych drzwi. Za nimi oczywiście stał Hammilton.
-Co znowu?- zapytałam głęboko wzdychając.
-Chciałbym przedstawić panience jutrzejszy plan dnia.
-Okay, wchodź.- wpuściłam mężczyznę do środka.
-A więc,- przysiadł na kanapie.- O jedenastej konferencja u biskupem.
-Nuda...- ziewnęłam.
-O trzynastej lunch z Edem Milibandem.
-Draaamat.
-O piętnastej rozmowa z lekarzami na temat pacjentów.
-Trzymajcie mnie.- uderzyłam się poduszką w głowę.
-I mam jeszcze jedną wiadomość.- wyjął z pod teczki kopertę.- Przyszedł list od Matthew'a Shand'a.
-Co?!- wyprostowałam się i uśmiechnęłam.
-Proszę.- podał mi świstek.
Otworzyłam kopertę i wyjęłam zawarotość.

'Droga Catherine,
Jak się miewasz, moja droga? Czy wasza mość wiedzie życie w dostatku? 
No dobra, ja nie umiem tak pisac. Nawet nie wiem co mnie napadło na napisanie listu. Mogłem przecież wysłać maila.'
Uśmiechnęłam się do siebie.
'Z tej strony nie kto inny jak twój najlepszy przyjaciel, jakiego kiedykolwiek miałaś- Matt.
Piszę do Ciebie, ponieważ organizuję dla ciebie taką małą surprise. A więc, jedyne co musisz zrobić: wyjdź na balkon swojego pokoju. Teraz!
Otworzyłam wielkie drzwi balkonowe i wyszłam na zewnątrz. Rozejrzałam się dookoła i na dole zobaczyłam roześmianego Matta.
-Czytaj dalej!- krzyknął z dołu.
Przeniosłam wzrok na list i kontynuowałam czytanie.
No dobra, już nie musisz tego czytać. Chodź tu do mnie się przywitać!'
Zaśmiałam się i odrzuciłam list na bok. Wybiegłam z pokoju, przebiegłam przez hall i tylnymi schodami wybiegłam do ogrodu. Podbiegłam pod balkon.
-Matt!-rzuciłam się przyjacielowi na szyję.
-No cześć, kocie.- zachichotał.
-Ja ci dam kota!- trzepnęłam go po głowie.- Wiesz, że nie wolno tak do mnie mówić.- odsunęłam się i skrzyżowałam ręce na piersi.
-Wybacz mi, Wasza Królewska Mość.- ukłonił się.
Zachichotałam.
-Pamiętasz kiedy osatni raz powiedziałeś do mnie 'kot'?- uniosłam brew.
-Tak, to było jakieś siedem lat temu, gdy byłem u ciebie w Dzień św. Jerzego. Wywaliłaś mnie z pałacu. Spałem wtedy na dworze.
-Cóż za księciem jesteś, jeśli nie umiesz sobie w życiu radzić?- wytknęłam mu język.
-Podpunkt a: miałem siedem lat, podpunkt b: cóż za księżniczką jesteś, jeśli masz taki wredny chatakter, co?
Posłałam mu zimne spojrzenie.
-To nie prawda!- tupnęłam nogą.
-No chodź już, dziecko.- zaczął się śmiać.
-Pff.- prychnęłam.
Weszliśmy do pałacu.
-Co tak w ogóle sprowadza cię w moje skromne progi?- zapytałam.
Nie widzeliśmy się prawie rok, chciałem odwiedzić starą znajomą.- objął mnie ramieniem.
Nagle zadźwięczał mój telefon.

OD: ROCKY
TREŚĆ: Może spotkamy się w Green Park za 15 mintut?

Przecież mieliśmy spotkać na kolacje u mnie w domu. Pewnie się rozmyślił.
-Matt, ja musze teraz gdzieś iść. Twój pokój to ten co zawsze. 
-Spoko, kocie.- puścił mi oczko i poszedł schodami na górę.
Wyszłam z pałacu i wyszłam do ogrodu. Było tam naprawdę dużo osób. Wszędzie kręciła się służba i ogrodnicy. Nagle zauważyłam, że moja babcia rozmawia z jakąś dziewczyną. Była ona moją kuzynką. A na imię jej Victoria.
Podeszłam do nich bliżej.
-Dzień dobry.- powiedziałam.
-Witaj, Catherine.- rzekła moja babcia. Właśnie chciałam z tobą pomówić.
-Tak?
-Słuchaj, jest pewna sprawa, przyjechała do nas Victoria.- wskazała na dziewczyne, która promiennie się uśmiechnęła.
Na sam widok jej twarzy robi mi się niedobrze.
-Po co ona tu przyjechała?- powiedziałam półgłosem.
W tej samej chwili podszedł do nas lokaj i podał nam wodę.
Skinęłam głową i wzięłam jedną ze szklanek. Wzięłam duży łyk.
-Victoria się wprowadza do pałacu.
-C-coo?- wyplułam wodę.
Elżbieta się skrzywiła.
-Wiesz, weszły pewne nowe ustawy.
-Aha.- spojrzałam kątem oka na Victorię. Stała kilka metrów dalej i się uśmiechała. Jaka ona jest beznadziejna.
-Według nich po mnie tron przejmie Wiliam, a nasępnie, jego potomek, a następnie... Victoria.
-Że co?!- wrzasnęłam.- Niby jakim prawem.
-Jest po Williamie najstarszym Windsorem.
-Ale przecież to nie fair! Ja mam przejąć tron! Najpierw ten bahor Willa się przede mnie wepchnął, a teraz ona!
-Catherine!- skarciła mnie.
-Co?!
-Wyrażaj się z szacunkiem, nie zapominaj z kim rozmawiasz.- wypuściła głęboko powietrze.- Jeżeli ktoś wyżej postawiony od ciebie zrezygnuje, będziesz miała wolną rękę.
- Zrezygnuje, albo 'przez przypadek' ulegnie wypadkowi.- syknęłam.
-Co powiedziałaś?
-To, że może wypadałoby oprowadzić Victorię po moim pałacu.
-Twoim?- uniosła brwi.
-Naszym.- uśmiechnęłam się sztucznie.
-To miło z twojej strony, że się tym zajmiesz.
-Cała ja. Choć Vic!
Skierowałyśmy się ścieżką, która prowadziła do głębi ogrodu.
-Ale tu pięknie i te zapachy. Ahhh.- pociągnęła nosem.- To takie cudowne.
-Nawet nie wiesz jak bardzo.- burknęłam.
-Wszyscy są tu tacy mili i pomocni, a zwłaszcza pan Hamillton.
Czy ona mówi o MOIM szoferze?! Ja mam go na wyłączność! On spełnia tylko moje zachcianki!
-A poza tym widziałam tu takiego miłego chłopaka.- kontynuowała.- Chyba nazywał się Matthew.
Teraz to mam ochotę przyłożyć jej w tą okropną facjatę.
-O, macie tu fontannę! Podejdźmy bliżej.
-Podejdźmy bliżej.- skrzywiłam się i zaczęłam ją przedrzeźniać.
-Oh, jesteś taka zabawna i urocza.- położyła mi dłoń na ramieniu.
Niech zabiera tą śmierdzącą rękę. Jeszczę się zarażę głupotą.
-Patrz! To nasze samoloty wojskowe tam lecą.- zmyśliłam.
-Gdzie?- zaczęła rozglądać się dookoła.
-Wejdź tutaj.- wskazałam podwyższenie na fontannie.
Dziewczyna posłusznie weszła na stopień i spojrzała w niebo.
W chwili jej nieuwagi, wepchnęłam ją do wody. Przez chwilę napawałam się widokiem Victorii topiącej się w fontannie, a następnie skierowałam się do drugiego wyjścia z ogrodu. Naiwna dziewczynka.

***

Rydel i Ellington mieli dużo wolnego czasu, więc aby go sporzytkować, postanowili wybrać się na zakupy. Ich pierwszym przystankiem było Green Center.
-Czy ta sukienka mnie pogrubia?- zapytała Delly przeglądając się w lustrze w przymierzalni.
-Tak, tak, jasne.- powiedział Ell siedząc znudzony na fotelu, grzebiąc w telefonie.
-Co przepraszam?!- zbulwersowała się.
-Mówiłaś coś?- podniósł głowę znad komórki.
-Nie ważne.- westchnęła. Wzięła sukienkę i ruszyła do kasy. Zapłaciła i wraz z przyjacielem wyszła ze sklepu. -To jaki jest następny punkt programu?- wyjęła telefon.
-Może najpierw pozbądźmy się tych toreb.- powiedział Ell lekko zataczając się od nadmiaru reklamówek.
-A może najpierw... Patrz, znalazłam wycieczkę po Buckhingam Palace!- przesówała palcem po ekranie.- Albo chodźmy na London Eye.
-Albo pozbądźmy się tych ciuchów.- jęczał brunet.
-Mam tu jeszcze muzeum i...
Rydel chciała wymieniać dalej, lecz nagle ktoś wyrwał jej iPhone'a z ręki i uciekł.
Dziewczyna stała oszołomiona.
-Halo! Pomocy! On mi ukradł telefon!- krzyknęła po chwili.
Ratliff upuścił wszystkie torby i pobiegł za złodziejem.

***

Jechałam właśnie taksówką do Green Park.To dziwne, że Rocky zmienił zdanie. Faceci.
Wyjrzałam za okno samochodu. Ulice były dziwnie puste. Zazwyczaj jest tu całkiem duży tłum. Ale w sumie to i lepiej. Jeszcze by mnie ktoś zobaczył. Nienawidzę tych całych spotkań z 'fanami'. Tak mnie kochają i wogóle... Banda frajerów. Ale idealną trzeba grać. Chwila, chwila, idealna to ja już jestem. Może ujmę to inaczej: trzeba udawać przed tymi głupcami miłą i uroczą, albo się od ciebie odwrócą i moja kariera zrujnowana.
Jeszcze do tego wszystkiego musiała przyjechać tu ta cała Victoria. I jeszcze jakby tego było mało... Zamieszka tu! Mam ochotę zepchnąć ją z mostu. Byłby jeden problem z głowy. Tak prędko nie zajmie mojego miejsca. Chyba po moim trupie! Znisze ją. Nie zostawię nawet suchej nitki. Całe szczęście, że odwiedził mnie Matt. Razem wykończymy tę gnidę. Szybciej wyjedzie niż przyjechała. 
Dobrze, spokojnie. Muszę odsunąć od siebie te wszystkie złe myśli. Ta nieudacznica nie będzie psuła mi nastroju. Skupmy się na czymś pozytywnym. Rocky.
Od naszego pierwszego spotkania bardzo go polubiłam. Jest przystojny, uroczy, miły. Jest sławny i bogaty, więc napewno nie popsuje mi wizerunku. Chyba. Paparazzi umieją zrobić coś z niczego. Lepiej uważać.
Nim się obejrzałam, byłam już w na miejscu.
Wypłaciłam taksówkarzowi odpowiednią należność i ruszyłam w wyznaczone miejsce. Przysiadłam na ławce obok pomnika Fernanda Pessoa. Długo nie musiałam czekać. 
-Cat!- usłyszałam jak ktoś wymawia moje imię. 
Odwróciłam się. Ku mojemu zdziwieniu nie był to Rocky, tylko...

~~~

Blokada nadal trzyma i nie chce puścić.
Masakra.
Z góry mowię: nie znam się na Londynie, nie wiem gdzie co dokładnie jest, więc mogą być błędy. Ja się znam na L.A., Londyn to... Nie wiem. :D wiem tylko gdzie jest Buckgingam Palace, London Eye i Trafalgar Square. :D
Rossdział będzie jak napiszę. (Jak wróci wena).
Xoxo


czwartek, 5 lutego 2015

Rozdział 2

*12/15/14, wtorek, godzina 12:00*

Wracałam wraz z Hamilltonem ze spotkania. Od wczoraj jestem w bardzo dobrym humorze. 
Siedziałam i wyglądałam przez okno. Moją chwilę spokoju przerwał mi nie kto inny niż Hamillton.
-Coś wielkiego się szykuje... Aczkolwiek nadanie imienia atomowej łodzi podwodnej. Przekazałem pałacowi, że pani się tym zajmie.- powiedział wchodząc do pomieszczenia.
-To przekaż pałacowi, że tego nie zrobię. Chciałabym trochę odpocząć, spędzić czas z rodziną.
-Ale...
-Nie ma żadnego 'ale'.
-W pani sytuacji łódź byłaby sensowna.- powiedział cicho.
-co masz na myśli Hamillton? Czy ty coś sugerujesz?
-Ja? Nie śmiałbym.
-Ale serio, łódź podwodna? Ja wolałabym pracować z ludźmi.
-Z ludźmi powiadasz... Nie chcę pani urazić, ale niektórzy mają sceptyczne nastawienie. A poza tym panienka jest taka młoda, a łódź to perspektywa na przyszłość.
-Chyba nie rozumiem...
-Pierwszy krok: nadanie inienia łodzi, krok dziesiąty przejecie tronu.
-Chciałabym. Ale Hamillton, łódź? Serio, ja wolę pomagać ludziom! Poza tym w kolejce przede mną jest jeszcze William i jego bachor.
-Jak już to bachor... Znaczy chciałem powiedzieć dziecko.- ożywił się.
-Dobra,nie ważne, skończmy  ten temat.

***

-Chłopcy! Proszę, uspokójcie się.- mówiła Stormie do synów, którzy postanowili rozegrać sobie rundkę football'u w hotelowym pokoju.
-Chwila! Zaraz kończymy!- krzyknął Ellington.
-Dawaj do mnie!- krzyknął Ross.- Już prawie jestem!
-Mam ją!- Riker zaczął biec w stronę kanapy.- Cztery metry, dwa metry... I Przyłożenie!
-O nie! Domagam się rewanżu!- oburzył się najmłodszy.
-No to dawaj!
-Rik, podaj! Przechwycę ją!- rzucił Rocky.
Gdy tylko przejął piłkę, pobiegł przed siebie. Niestety potknął się i wylądował na podłodze.
-Rocky!- krzyknęła Rydel.- Wszystko jest okay.- podbiegła do bruneta.
-Rocky! Przyjacielu! Żyjesz?!- panikował Ratliff.
-Tak, ale...- gdy próbował się podnieść, syknął z bólu.- trochę boli mnie ręka.
-Dzieci, mówiłam wam żebyście się uspokoili. Ile wy macie lat?- Stormie zmarszczyła brwi.- Pokaż.- skierowała do syna.
Jego ręka była cała czerwona i lekko spuchnięta.
-Jedziemy do lekarza.- postanowiła.
-Jadę z wami.- powiedział Riker.
-Ja też.- wtrącił Ross.
-Też chcę.- odezwała się Delly.
-Kochani, wszyscy nie zmieścimy się do auta. Poza tym ktoś musi tu zostać.- powiedziała dorosła pomagając wstać Rocky'emu.
-Ewentualnie ja mogę zostać...- odrzekł najstarszy z rodzeństwa.
-Ja jadę i koniec.- uparł się Ell.
-Ja też mogę zostać.- westchnęła Dells.
-Jeszcze jacyś chętni żeby zostać? Nie? W takim razie jedzie oczywiście Rocky i Ellington, ja i...
-Ja prowadzę!- Ross chwycił szybko kurtkę, kluczyki i wybiegł z pokoju.

*około godziny później*

-Tak jak myślałem. Pan Lynch ma zwichnięty nadgarstek.- stwierdził lekarz patrząc na zdjęcie rentgenowskie. 
-Ale będę mógł dalej grać?- zapytał brunet masując opatrzoną już rękę.
-Tak, oczywiście...- kontynuował lekarz.
-Jest!
-Ale nie teraz.
-C-co?- podniósł się gwałtownie.
-Ma pan uszkodzony nadgarstek. Nie chcemy, żeby było jeszcze gorzej, prawda?
-Ale my jesteśmy w trasie!- krzyknął.- Niby jak zespół ma kontynuować trasę bez gitarzysty?!
-Rocky, spokojnie.- powiedziała Stormie.
-Jak mam być spokojny?! Wszystkie koncerty są zabukowane, wszystko jest gotowe, a my tak nagle przerwiemy w samym środku?!- wykrzyknął- Kiedy mogę z powrotem grać?
-Za jakieś dwa, trzy...
-Dni?
-Tygodnie.
-Co?!- pisnęli równocześnie Rocky i Ell.
Ross siedział w kącie na krześle i nic nie mówił.
-Ja już nic nie mogę zrobić.- odezwał się lekarz.- A teraz, przepraszam, ale muszę już iść. Pacjenci czekają.
Rocky bez słowa wybiegł na korytarz. Ross pobiegł za nim.
-R-Rocky, poczekaj.- zatrzymał brata.
-Co?!- odparł z wyrzutem.
-Przepraszam cię.
-Ty? Niby za co?
-To ja zaproponowałem football. Gdyby nie ja, nic by ci się nie stało.
-Przecież to nie przez ciebie, nie obwiniaj się, Młody. Poza tym, zawsze graliśmy w domu i nigdy nic się nie stało. - uniósł delikatnie kąciki ust.
-Może skoczę po mamę i Ellingtona, i pójdziemy się czegoś napić?
-Spoko.


***

Po chwili Hamilton znów się odezwał:
-Wasza Wysokość, dzwonili przed chwilą z Royal Brompton Hospital.
-Tak. Stan pani dziadka się... Pogorszył.- westchnął.
-Jak to 'pogorszył'?- zmarszczyłam brwi.
-Potrzebują Panienki w szpitalu.
-Ale, że teraz?
-Tak, natychmiast.
-Pemberly!- krzyknęłam do kierowcy limuzyny.- Jedź do szpitala. Szybko!
-Już się robi.- mężczyzna gwałtownie zakręcił i ruszyliśmy do szpitala.

*kwadrans później*

Wbiegłam pospiesznie to szpitala. Biegłam prosto korytarzem mijając tłumy ludzi. Nidy nie lubiłam szpitali. Te białe kolory ścian, ludzie w tych beznadziejnych strojach. Eh, niedobrze mi.
Wbiegłam szybko po schodach na drugie piętro.
-Przepraszam, gdzie jest odział intensywnej terapii?- zapytałam pielęgniarkę o kruczoczarnych włosach.
-Trzecie piętro, drugie drzwi po lewej.- uśmiechnęła się.
-Aha.- powiedziałam i pobiegłam we wskazane miejsce.
Jest! Odział intensywnej terapii, sala 307.
Chciałam wejść, ale drogę zastawił mi dr. zero kultury.
Rany.
-Witam, doktor Harris.- przedstawił się.- Miło panią widzieć.
No pewnie, że miło.
-Witam, co z moim dziadkiem?- zapytałam.
-Miał krwotok, ale to zdarza się przy operacjach takiego typu.
-Czyli jeszcze nie może wrócić do domu?
-Niestety nie. Jego stan jest poważny. Pani dziadek na pewno z tego wyjdzie. Mogę zapewnić, że jest pod najlepszą opieką.
Człowieku nie mydl mi oczu.
-A wezwana została Pani, ponieważ potrzebujemy zgody na kolejną operację.- kontynuował.
-Dlaczego ja? Miał pan do wyboru 1/2 mojej rodziny i padło na mnie.- skrzyżowałam ręce na piersi.
-Jest Pani wpisana...
-Czyli?
-Może Pani decydować o losach pacjenta.
-Dobra, no to operujcie.
-Oczywiście. To ja panią żegnam.
-Chwila, chwila, mogę do niego wejść?- spytałam.
-Jego stan jest poważny.- powtórzył.- Teraz skoro mamy zgodę przygotujemy pacjenta do operacji.
-Dobrze.
Wyszłam z sali na korytarz...
-God, damn it!- oparłam się parapet okna szpitalnego.
-Nie ładnie jest słyszeć z ust księżniczki takie słowa...- usłyszałam za plecami.
-Rocky!- uśmiechnęłam się.- Co ci się stało w rękę.
-Mały wypadek...- zasłonił opatrunek.- A ty co tu robisz?
-Byłam u dziadka, ale nie wpuścili mnie...
-Przykro mi.
-Mi też. By the way, będziesz grał z uszkodzoną ręką?- skinęłam w stronę bandaży.
-Niestety mam zakaz dotykania gitary.
-Do kiedy zostajecie w Londynie?
-Będziemy tu jeszcze przez jakieś dwa, trzy tygodnie, aż wydobrzeję.
-To może wpadniesz dzisiaj do mnie na kolacje?- zaproponowałam.
-Chętnie!
-Potem wyślę ci adres.
-Okay.
-Rocky!- podbiegł do niego jakiś blondyn.- Hej.- uśmiechnął się.- To już rozumiem dlaczego cię tak długo nie było.- zmierzył mnie od góry do dołu.
-Cześć.- zachichotałam i zatrzepotałam rzęsami.
-Wracamy już do domu.- powiedział.- A tak w ogóle, jestem Ross.
-A ja Cat, miło mi.
-Cat? Jak kot?
-Zawsze wszyscy to mówią...- westchnęłam.- Nie jak kot tylko jak, Catherine.
-Fajnie. Co robisz w szpitalu?
-Ja...
-No nic, my musimy już lecieć.- uciął mi Rocky.- Do zobaczenia!
-Pa!- pomachałam im.
-Do zobaczenia.- powtórzył Ross i puścił mi oczko.

~~~
Hi! 💋. :*
Jest rozdział.
Poprawię go jak będę miała mój sprzęt z powrotem. -.-
Dzisiaj taki rossdział na ludzie, nic specjalnego się nie dzieje.
Wasze blogi staram się czytać, komentować w miarę możliwości. Na komentarze już zaraz odpowiadam.
Z mojej strony to chyba tyle...
A! Przed R3 zmieni się wygląd bloga.
To w sumie chyba wszystko...
C ya soon!




sobota, 3 stycznia 2015

Rozdział 1


* Zima, Marzec 04/2014 *

-Londyn!- głos Rossa rozniósł się po całym IndigO2- To już nasza ostatnia piosenka dzisiaj! Chcę was teraz usłyszeć. Wszystkie zmartwienia, problemy, są teraz nieważne! Tą jedną piosenkę
zaśpiewajcie głośno! Come on get loud!
W całej sali rozbrzmiały dźwięki muzyki. Atmosfera była niesamowita. Wszyscy świetnie się bawili. Ostatnie chwile gdy R5Family mogła śpiewać i wspólne bawić się ze swoimi idolami. 
Ludzie tańczyli, skakali, krzyczeli. 
-Baby, let me hear it loud! Na na na, na na na...'






Ostatnie dźwięki, ostatnie solówki.
-Dziękujemy, Londyn!
Ukłon i zejście ze sceny. Tak mniej więcej przebiegła końcówka koncertu R5 w IndigO2 w Londynie. 
Kolejny koncert można odhaczyć z listy. 
Po zejściu ze sceny wszyscy zaczęli pakować instrumenty, wzmacniacze i resztę sprzętu do tour busa. Po uporaniu się z tym zadaniem wszyscy dzieląc się na grupy przejeżdżali do hotelu, ponieważ w Londynie mają spędzić jeszcze tydzień.
-Rocky, nie wsiadasz?- zapytał Riker wychylając się zza otwartych drzwi autobusu.
-Nie, chcę się jeszcze przejść. Koncertowe emocje jeszcze mnie nie opuściły.- zaśmiał się.
-W Londynie jesteśmy przez cały tydzień, będziesz miał jeszcze czas na spacery. Poza tym, nie jesteś zmęczony?
-Nie.- zaprzeczył.
-No to rób co chcesz, ale wracaj niedługo.- powiedział najstarszy, ale bruneta już nie było.

***P.O.V. Cat***

Wyszłam z limuzyny i jak zwykle przywitały mnie tłumy ludzi. Uśmiechnęłam się i pewnym krokiem weszłam do budynku. Ruszyłam do sali konferencyjnej. Zgromadziło się w niej około stu osób. Bez dalszego przedłużania weszłam na scenę. Rozległy się brawa.
-'East Middleton Foundation'* jest wspaniałą działalnością.- rozpoczęłam przemowę- Pomogła już wielu dzieciom i wielu rodzinom nie tylko tutaj, w Wielkiej Brytanii, ale i Szkocji, Irlandii i Walii. Mam nadzieję, że fundacja będzie rozwijała się tak dobrze, albo nawet i lepiej niż teraz. Ja jako przedstawicielka Windsorów i całego pałacu Buckingham, mam zaszczyt wręczyć wam czek na £70.000!
Ponownie rozległy się brawa.
Stałam na scenie i czekałam aż ktoś łaskawie poda mi ten czek. 
-Czek pewnie przepadł na poczcie.- chciałam rozśmieszyć publikę i opóźnić oczekiwanie.
Na sali rozległy się śmiechy.
Nie jest źle, tylko niech mi ktoś przyniesie ten cholerny papier. 
Byłam już lekko (czytaj bardzo) zirytowana. 
Nagle na scenę wbiegła Camille. Jest ona asystentką  asystentki szofera mojego brata. Tsa. Nikt inny nie mógł się pojawić więc została ona. I teraz widzę, że to był błąd. Zero profesjonalizmu. 
Camille była cała rozczochrana. Poprawiła marynarkę, odgarnęła włosy z twarzy i podeszła do mnie z wielkim kartonem w ręku. Posłałam jej lodowate spojrzenie i przejęłam czek. Odwróciłam się do publiki i posłałam im szeroki uśmiech.           -Z dumą przekazuję pieniądze dla 'East Middleton Foundation'!- podałam wielki karton Pani dyrektor Lauren. 

Znów brawa i gwizdy.
Po zejściu ze sceny czekały mnie podziękowania, kwiaty i inne takie bzdety. Lubię kwiaty, ale bez przesady. Po co mi tyle tego zielska? 
Mimo, że na mojej twarzy gościł uśmiech, w środku umierałam z nudów. Help. Po jakiejś godzinie wyszłam w końcu z budynku. Złapałam jeszcze Camille przy wyjściu.
-Camille.- zatrzymałam kobietę
-Tak?- zapytała delikatnie drżącym głosem.
Czuć od niej strachem i desperacją na kilometr.
-Dlaczego się spóźniłaś?- skrzyżowałam ręce na piersi.
-Przepraszam, ja...
-Nie możesz! Wiesz kim ja jestem i dla kogo pracujesz?! No hello, kobieto, ogarnij się! Do najmłodszych nie należysz, rodziny nie masz, chcesz jeszcze nie mieć pracy?! Dla mnie to nie problem, ale wiesz, ludzie mogą sobie wymyślać i dopowiadać historie na temat dlaczego wyleciałaś z pałacu, wiec sorry. Stałam i czekałam na ciebie jakieś trzy minuty! To niedopuszczalne! Powinnaś już być dawno wywalona, ale znaj moją litość.
-Ja... Ja...- była bliska płaczu. Ale żenada.- Przepraszam, przyrzekam, że to się więcej nie powtórzy!
-No ja mam nadzieję.- ruszyłam w stronę ulicy.
Po kilku krokach zatrzymał mnie Hamilton- mój hmmm... Asystent/doradca. Pomaga mi to wszystko ogarnąć. Ma około czterdziestu lat i jest w miarę w porządku.
-Panienko, limuzyna już czeka.
-Ale ja wolę się przejść. 
-Ale Pani nie może. 
-Niby to czemu, hm?-zmarszczyłam brwi,
-Temu, że za Panienką jeżdżą dziesiątki dziennikarzy, fotoreporterów, osób z typowych brukowców. Czekają tylko na pani wpadkę.
-Ja jestem idealna i nie znam słowa 'wpadka'. Idę pieszo.
-Ale jest zimno i...
-Patrz, zrobimy tak: ja idę pieszo, a ty nikomu nie mówisz, bierzesz limo, nikomu nie mówisz i dostajesz karnet na mecze NBA w loży dla VIP-ów. Co ty na to?
Mężczyzna rozejrzał się dookoła.
-Zgadzam się, ale jak coś to ja nie widziałem cię, a ty mnie, stoi? 
-Tak jest!
Uśmiechnęłam się i ruszyłam przed siebie.
Uwielbiam zimę. Gwieździste niebo, zaśnieżone uliczki, płatki śniegu lecące z nieba, Uliczne latarnie dodają tylko jeszcze większego uroku. Nie mogę uwierzyć, że nie ma dwóch identycznych płatków śniegu. Świat cały czas nas zaskakuje. Wszechświat kryje przed nami wiele tajemnic. Biały proszek sypie się z nieba. To trochę jakby niebo miało łupież. Super, właśnie obrzydziłam sobie śnieg. Zima mogła by trwać wiecznie. Chociaż mogłoby być trochę cieplej. Ręce powoli robią mi się czerwone, a moje rękawiczki oczywiście zostały w limuzynie. Szag by to. Nagle coś interesującego przykuło mój wzrok.


***Rocky's P.O.V.***

Zima! Wspaniały okres! Cieszę się jak dziecko. Uwielbiam śnieg! Idę chodnikiem i łapię na język płatki śniegu. U nas w L.A. śniegu nie ma i to nie jest cool, chociaż 25 lutego 2011 roku pierwszy raz od 35 lat spadł śnieg w Cali, ale to było w San Francisco. Bardzo dobrze wspominam czasy, gdy mieszkaliśmy w Littleton. Tam nie było świąt bez śniegu. Teraz jeździmy tam tylko na większe uroczystości rodzinne i święta.
Szedłem ulicą  pogrążony w rozmyślaniach. Mogą uwagę przyciągnął pewien staruszek siedzący na ławce. Obok niego na stojaku stała skromna gitara akustyczna rozmiaru 3/4. Prawdopodobnie ECHO C81C/P. Podszedłem bliżej i usiadłem obok mężczyzny.
-Mogę?- wskazałem w stronę instrumentu.
Staruszek skinął z głową z aprobatą. 
Zacząłem grać One Last Dance. Podśpiewywałem sobie pod nosem. Wokół zaczęło zbierać się coraz więc ludzi.
Po skończonym utworze rozległy się brawa. Do kapelusza mężczyzny ludzie zaczęli wrzucać pieniądze. Podniosłem się z ławki, odłożyłem gitarę na miejsce, uśmiechnąłem się i wrzuciłem kilka dolarów. Starszy odwzajemnił uśmiech.
Nagle usłyszałem jakiś głos. 
-No, no, nawet dobrze ci poszło. 
Obejrzałem się za siebie. Moim oczom ukazała się niezbyt wysoka brunetka, jej brąz włosy sięgały prawie do pasa, były zakręcone w lekkie fale. Ubrana była w beżowy płaszczyk do kolan i długie, białe kozaki na obcasie. Na uszach miała białe, puchowe nauszniki. 
-Dzięki.- posłałem jej uśmiech- Jestem Rocky.- chciałem 'luzacko' oprzeć się o latarnię, ale nie trafiłem ręką w słup i zaliczyłem glebę
Dziewczyna zaczęła się śmiać.
Super, ale żenada. Podniosłem się z ziemi strzepując śnieg z kurtki. 
-No nie popisałem się.
-Raczej nie.- zachichotała- Jestem Cat.
-Cat? Jak kot?
-Raczej jak Catherine. 
-Czy my się przypadkiem kiedyś nie spotkaliśmy?
-Rocky Lynch z R5.
-Znasz mnie?
-A ty mnie nie?
-Coś kojarzę, ale nie wiem...
-Jesteś w Londynie i nie wiesz kim jestem. Cool. A nazwisko Windsor ci coś mówi?
Nagle mnie olśniło.
-Czy ty to...?
-Tak to ja.- zaśmiała się.
-No to szalenie miło mi Panią poznać.- ukłoniłem się- Może Panna dała by się zaprosić na ciasto?- Mój brytyjski akcent to kpina.
-Będzie mi szalenie miło.- nie mogła przestać się śmiać.

*Cat's P.O.V.*

-Jak to jest być w zespole?- zapytałam biorąc kolejny kęs jabłecznika.
-Bycie w zespole to niezły fun, ale dopiero w trasie poczułem co to naprawdę znaczy. 
-Wszyscy w zespole jesteście spokrewnieni?
-Prawie. Wszyscy oprócz Ratliffa. Poznaliśmy go jak się przeprowadziliśmy z Littleton do L.A. Anyway, teraz ty opowiedz mi coś o sobie. Masz jakieś rodzeństwo?
-Mam starszego brata- Williama. A ty ile masz rodzeństwa?
-Razem ze mną jest nas pięcioro.
-Pięcioro?- nie kryłam zdziwienia.
-Tak. Jest Riker, Rydel, potem ja, Ross i Ryland.
-Fajnie. Musicie być bardzo blisko.
-U was tak nie jest.
-Nie. Każdy dba tylko o swoje interesy. Moja mama nie żyje, jestem teoretycznie po opieką ojca, bo Will jest pełnoletni, ale i tak mieszkam w pałacu, a z ojcem się nie widuję.
-To trochę smutne... Skończmy ten temat.
-Spoko.
Rozmowę przerwał mój telefon. 
-Przepraszam, ale muszę już iść. 
-Czekaj, dasz mi swój numer?
Rozejrzałam się dookoła. Chwyciłam jakąś kartkę i długopis, i nabazgrałam szybko numer. Wyszłam z kawiarni, wezwałam taksówkę i ruszyłam do domu.

~~~
Hej!
Mamy pierwszy rozdział. Osobiście nie jestem zadowolona, ale okay. R1 jest trochę nudny, ale jakoś trzeba zacząć ;)
Chciałabym podziękować Kimi i Nie Normalnej dziewczynie za nominacje do LBA!. OLD został nominowany dwa razy, a LMLT został nominowany po raz szósty! Dziękuję.♥
No nic, zachęcam do dalszej lektury i zapraszam na LMLT.
Przesyłam buziaki!
~Iggy
PS. Wbijajcie na TL6D :) Nowy blog....
PS2. Założyłam fanpage'a LMLT na fb. Więcej w zakładce 'Kontakt' na Love Me Like That! Zapraszam do łapkowania. ;)
image



Obserwatorzy

Lydia Land of Grafic